Bardzo depresyjny czas, typowy dla pory roku. Pogoda nadwyręża układ odpornościowy, koty jęczą do różowych neonów, a życie jest jak gra we flippera: i tak wszyscy kończymy w dziurze. Najgorsze są kłamstwa, podstępy i sztuczki – wszystko kryje perfidną podłość lub zgoła prostackie, chamskie, obraźliwe oszustwo. Trzeba na siebie uważać, bo inaczej zabiorą nam wszystkie pieniądze, a potem nakarmią trucizną, za którą zresztą sami zapłacimy. Gdyby tylko ludzie potrafili wykorzystywać tyle kreatywności i pomysłowości w kręceniu filmów, robieniu muzyki czy choćby grze w piłkę ile wkładają w nabijanie nas w balona, oszukiwanie i podkładanie świni. Trzeba się zatem owinąć muzyką; wyłączyć telefony, nie zaglądać w kalendarz, nie sprawdzać maili, kursu franka, stanu konta i wody w Wiśle. Sięgać po to co najlepsze i odkrywać na nowo, bo w muzyce jak wszędzie – pełno oszustw i błyszczącego gówna.
„Faith” to prawdopodobnie najbardziej niedoceniany album The Cure. Zawsze z boku, na drugim planie, z szarą smutną okładką autorstwa Porla Thompsona, mało kiedy wymieniany wśród najlepszych czy ulubionych. Nie ma na nim hitów, więc nie poleci na imprezie ani w radiu, ani nie znajdzie się na składance. Zresztą chyba nie chciałbym być gościem imprezy gdzie puszcza się „Faith”; to album do słuchania w samotności, przy zamkniętych i zasłoniętych oknach, gdy stan podgorączkowy kręci całym moim światem, a ja staram się w głowie ułożyć swoje życie na rozpoczęty właśnie kolejny skserowany dzień. To muzyczny katalizator, neutralizujący ciężar myśli słuchacza własnym ładunkiem depresyjności, która powoli, coraz wolniej, obraca nagraną na krążku muzyką aż do całkowitej entropii. Jest mi smutno a świat jest ponury. A mimo to, chcę więcej.
„Faith” to dobry przykład pięknej melancholii, zadumy egzystencjalnej i próby odporności na zło i szarzyznę. W przeciągu krótkiego, acz perfekcyjnie ułożonego albumu mamy raptem dwa momenty żywsze, krzykliwe, wymuszające nieskrępowane podskoki i wrzask razem z Robertem Smithem, Throw myself in fury, over the edge and into your blood. Ale poza tym jest żałobnie cicho, jak gdyby znów nastała ta okropna pora roku – czas zimna, wiatru i zamkniętych okien, paradoksalnie bez wiary w nowy początek i nadchodzące z nim oczyszczenie. Na szczęście szarzyzna przechodzi w kojącą noc; tuż za plecami trzech rozczochranych indywidualności budzi się blade światło, a wraz z nim sens egzystencji w porywającym mroku i pięknym smutku. Bo siła „Faith” tkwi już w jej tytule, pomyślcie; to zastrzyk wiary, paradoksalnie, w próbie jej odebrania. Przewrotna dawka bólu, który prowadzi do błogostanu.
Ale siła „Faith” to przede wszystkim siła muzyki, triumf prawdziwości nad pozą, duszy nad koncepcją, intuicji nad zapisem nutowym. Zespół ponownie gra w trójkę, a Smith sam obsługuje większość dźwięków. Siłą rzeczy melodie są oszczędne, brakuje im tej super przestrzeni jaką The Cure wyzwala na żywo; do tego ten piekielny, burczący bas sprowadza nas do poziomu wody, a perkusja harmonijnie odmierza czas i przetaczaną krew. Właśnie dlatego jest to tak intymna, klaustrofobiczna płyta – wymaga czterech ścian, samotności, zanurzenia się we własne lęki i sny i próby odpowiedzenia sobie na parę jakże ważnych pytań. Bo dopiero oczyszczeni dostąpią jej piękna – wsłuchajcie się w początek „Other Voices”, w kojące tło „All Cats Are Grey”, czy też ujmujące „The Funeral Party”. Czy to nie tego szukamy w muzyce? Jak dla mnie to kaliber „Closer” Joy Division, tylko że wszyscy żyją i mają się świetnie.