Na początku był chaos… w przenośni i dosłownie. Tłumy ubranych na czarno cudaków – od tych w koszulkach z zespołem, przez zabawnych czasami gothów, aż do wiernych klonów tego, na którego głos czekali wszyscy – a wśród nich ja, mała, niepozorna dziewczynka, w burgundowych glanach i koszulce z okładką płyty Bloodflowers. Wszyscy tak różni, bo z innych miast, a nawet krajów, a jednak podobni, bo czekali od kilku godzin na to samo. Po godzinie 17.00 tłum ruszył…
Miałam to szczęście, że znalazłam się przy samych barierkach niemalże, naprzeciw mikrofonu wokalisty. W dłoni trzymałam zwinięty, biało-czerwony kawałek materiału, który czekał razem ze mną.
W końcu na scenę zawitał pierwszy zespół, który jednak grał krótko i przeszedł jakby bez echa. Następny, znaczy się niemiecki Zeraphine, wykrzyczał, co miał wykrzyczeć, i na całe szczęście też dość szybko nas opuścił. Potem krótka przerwa, rozmowy z nowopoznanymi Niemcami, i przylot ostatniego „rozgrzewacza” – Żurawi. Po ich uroczym, aczkolwiek usypiającym występie poczułam, jak opuszczają mnie powoli siły. Jednak od kilkunastu godzin nie byłam w stanie nic przełknąć. To, co mi pomogło, to jeden szczególny moment podczas występu The Cranes. Mianowicie nagle, za ścianą dymu, fani coś zauważyli. Jakiś mężczyzna w białym kaszkiecie kilka razy przeszedł się w stronę namiotu. Za nim podążał ktoś z burzą splątanych włosów na głowie. Nikt nie musiał nam przedstawiać tych osób.
Stan otępienia nie trwał jednak długo. Gdy Żurawie w końcu się pożegnały, rozpoczęło się nerwowe odliczanie, a wtedy nie było mowy o jakimkolwiek znużeniu czy zmęczeniu. Po kilku próbach świateł gęsta mgła opadła na scenę, zapaliły się inne światła… Wstrzymaliśmy oddech. Wrzaski. Brawa. Okrzyki. Dłonie w górze, moja flaga też. Wzruszone spojrzenia. Oni byli już na scenie. Zaczął się pokaz czarów, jakich nigdy wcześniej nie widziałam.
Open. Ta piosenka upewniła mnie co do rozpoczęcia się cudownego snu. Do końca nie byłam w pełni świadoma tego, co zobaczyłam, usłyszałam… Tego nie można tak po prostu przyjąć do wiadomości, jeśli jest to pierwszy Ich koncert, na którym się jest.
Później było już tylko lepiej. Fascination Street, podczas którego na poważnie zaczęłam potrząsać flagą i krzyczeć, ile miałam sił w płucach, następnie fenomenalne wykonanie FTEOTDGS, które zapewniło wszystkich, że The Cure zacz nadal The Cure, a później alt.end, które w jakiś sposób panowie tak zaczarowali, że słowa piosenki same wyrywały się na zewnątrz. Inbetween days wspominam jako rozpoczęcie się szaleńczego pogo, w którym, chcąc nie chcąc, brałam udział. Wtedy też trafiłam do trzeciego rzędu – miejsca, gdzie działy się rzeczy piękne, ale i straszne.
W końcu nadeszło The figurehead, podczas którego wszyscy w tajemniczym skupieniu wpatrywali się w Roberta Smitha, chcąc nacieszyć się Jego widokiem. śpiewając, lekko kołysząc, uniosłam flagę ponownie do góry i zamknęłam oczy, by nie zacząć płakać. Razem z innymi entuzjastycznie zareagowałam na zmianę „american girls” na „german girls”, jednak najmniej podekscytowane zdawały się być same Niemki.
Po ożywieniu, jakie przyniosło A strange day, przyszło Push – odśpiewane zgodnym chórem, rozpoczęte jeszcze zanim Robert zaczął śpiewać. Porl w międzyczasie zerwał strunę, Simon na dobre rozpoczął swój tygrysi taniec „nie złapiesz mnie” z basem, a Jason pozostawał zasłonięty przez Mistrza Ceremonii, który nieśmiało zapoznawał się z publicznością. To Jego spojrzenie, niepewne uśmiechy, drżący chwilami głos zdradzały wielkie zaangażowanie emocjonalne.
„Zabójcza” kołysanka, czyli drugi, i niestety ostatni utwór z Disintegration. Wykonana w sposób bardzo odmienny, jednak wszyscy jej oczekiwali, a w szczególności tego małego przedstawienia, jakie odegrał rękami Robert.
Po The baby screams, którego początkowo nie poznałam, nadeszło mocne, ochłodzone dodatkowo jasnymi światłami 100 years. Jedna z tych piosenek, na które czekałam najbardziej. Ona mnie wprost przyłoczyła – w przenośni, jak i dosłownie. Jednak wtedy już nie obchodziły mnie tłumy, które rzucały mną od Roberta do Simona (zawsze jednak na koniec lądowałam przed Smithem). Myślałam tylko o tym, żeby moja flaga pozostała na górze do końca. I udało się, chociaż niemalże straciłam przez to ręce. Wtedy też pojawił się rodak, który już do końca, co jakiś czas pomagał podnosić flagę wysoko. Gdyby nie on, to Robert zapewne nie spoglądałby na nas tak często, gdyż tłum by mi nasz symbol narodowy zmasakrował.
End, chociaż nie zwiastowało samego końca koncertu, wzbudziło w fanach wybuch buntu. Od dawna uważałam tę piosenę jako swoiste prowokacyjne wyznanie, więc gdy tylko padło zdanie „Please, stop loving me!”, razem z kilkoma innymi osobami koło mnie krzyknęłam „Never!”. Flaga w niebie, Oni opuścili scenę. Po załatwieniu spraw technicznych znowu jednak wrócili.
Cały pierwszy bis był dość chłodny, a przez to gorący w odbiorze. At night wywołało u mnie jeszcze silniejsze dreszcze, M uniosło do góry, a Play for today zaparło dech w piersiach (i zabrało na moment głos). Szczególnie podobał mi się sam wkład fanów w wykonanie tej piosenki. I wtedy, gdy skończyli te trzy utwory, stało się. Pierwsze dźwięki gitary, spojrzenie Roberta, mój najgłośniejszy jak dotąd histeryczny wrzask, flaga w górze, w końcu wejście basu, zawołanie łamiącym się głosem „Simon!!” i… płacz, którego nigdy nie zapomnę. Śpiewałam, skakałam, miotałam flagą w powietrzu, a przy tym płakałam tak bardzo, że stojąca obok Niemka zapytała, czy ja to przeżyję. Nie przeżyłam. Czułam się, jakby ktoś siłą wyrwał mi serce, jakby razem ze śpiewem wyleciała ze mnie moja dusza. Robert Smith skradł obie te rzeczy… Jak się później okazało, oddał…
Zeszli ponownie. Nie miałam siły bić brawa, jednak krzyczałam i uniosłam flagę wysoko, ponad klaszczące dłonie. A Oni wrócili…
Three Imaginary Boys w wykonaniu czterech wyimaginowanych chłopców, a więc jedna z tych piosenek, na które tak bardzo czekałam. Nie byłam w stanie normalnie zaśpiewać. To był potok niezrozumiałych słów. W końcu wzięłam się w garść i, wciąż trzymając flagę wysoko, wrzasnęłam razem z Robertem i setkami innych gardeł „Can you heeeeeelp me?!”. Pomogę. Już w następnych piosenkach.
Po wykrzyczeniu niespodzianki wieczoru – Grinding halt – oraz Boys don`t cry, a także po przetańczeniu10.15 Saturday night i Killing an Arab zeszli znowu, by powrócić już po raz ostatni. Gdy tak krzyczałam w największym z możliwych uniesień na dźwięk Faith, wiedziałam, że to już koniec. Gdybym tylko mogła, upadłabym na kolana przed uosobieniem boga, znajdującym się wówczas na scenie. Oczyszczenie przez śmierć, do którego doszło podczas A Forest, pozwoliło mi zmartwychwstać z wiarą w cuda. Nogi uginały się pod nowym życiem, jakie we mnie wstąpiło, potokiem łez, oraz narastającym poczuciem zagubienia. Głos Roberta się łamał, wydawało mi się, że widziałam lśniącą kroplę na jego policzku. Znowu nasze spojrzenia się spotkały. Dzięki fladze spoglądał w tę stronę często, jednak wcześniej nie poczułam tego krótkiego zespolenia oczu tak mocno. Zaczęłam płakać jeszcze bardziej, nadal mając przed oczami Jego zagubione oczy, takie przerażone tym uwielbieniem. Podchodził kilka razy do krawędzi sceny, z lekkim niedowierzaniem patrzył na dłonie, które wyciągały się w Jego stronę. On nie musiał wiele mówić. Te oczy i gesty zjednały sobie wszystkich.
„With nothing left but faith…” – to wydusiły wszystkie konające istoty… Oddał to, co skradł… Udzielił prawdziwej komunii, jakby dla pewności, że już zawsze będą budząc się słyszeć Jego głos…
Potem było ostatnie „thank you”, jak również długie opuszczanie sceny. Robert ukłonił się, ogarnął spojrzeniem wszystkich, po czym jeszcze raz spojrzał w stronę flagi Meksyku, a następnie mojej, a także dzierżących ją fanów. Po chwili scena była już pusta.
Wpadłam w histerię, nie rozumiałam, co się dzieje. Do tej pory wiedziałam, bo przecież w snach zawsze wszystko wiemy. Jednak gdy nadchodzi potworne przebudzenie, nigdy nie wiadomo, czy to dzieje się naprawdę. Zrobiłabym wszystko, żeby wówczas śnić dalej.
Przez kolejne bolesne minuty płakałam w ramię obcej Niemki, która została ze mną, póki się trochę nie pozbierałam. Na chwiejnych nogach, płacząc i okrywając się flagą, znalazłam na trybunach tatę. Ostatnie spojrzenie na scenę. I pomyśleć, że jeszcze niedawno Oni tam byli, blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. A teraz zostały już tylko wspomnienia i wiara… Wiara w to, że mój pierwszy koncert The Cure nie będzie ostatnim.