Oto cztery kroki do nowego krążka The Cure: raz – powrót do zespołu po wiekach Porla Thompsona, dwa – kolejne już zapowiedzi podwójnego wydawnictwa, trzy – trasa 4Tour i kilka zagranych podczas niej nowości. I ostatni – muzyczny przedsmak w miłym dla starych zjadaczy singli wydaniu, czyli wysyp aż (!) czterech małych płytek, ukazujących się trzynastego dnia kolejnego miesiąca poprzedzającego wydanie długogrającej płyty. Tymi krokami doszliśmy do sytuacji dającej się podsumować szekspirowskim stwierdzeniem „wiele hałasu o nic”. Coś w końcu trzeba ułożyć na pólce z największymi rozczarowaniami 2008 roku. A zaczyna się tak naturalnie, od zabójczo pięknego „Underneath The Stars”…
Tradycyjnie już dla The Cure, kawałek otwierający każdy album jest jego atutem. Tak jest i tym razem, gdy charakterystyczne dla czasów „Disintegration” dzwoneczki i rozmywający się wokal Smitha zawracają ku nieco zapomnianej stronie ich muzyki. I mimo, iż nawiązać do przeszłości jeszcze kilka jest na tym krążku (bliski „High” singlowy „The Only One” czy „Sleep When I’m Dead”, w którym pobrzmiewają echa z „The Head On The Door”), im dalej brniemy w nowy sen Roberta Smitha, tym brutalniej tęsknotę zastępuje szczere zafrasowanie. Podobne uczucie towarzyszyło ostatniemu krążkowi, tym razem zespól posunął się krok dalej, w stronę… No właśnie, jeśli już robi się naprawdę dobrze („The Scream”) lub chociaż ciekawiej („This. Herę and Nów With You”), okazuje się, że za nami już cała przesłuchana płyta i że że wspomnień zostało niewiele. Jest jeszcze „Sirensong”, które z powodzeniem mogłoby trafić na „Wild Mood Swings”, jednak będę się upierał, że to wszystko za mało.
Od ostatniego albumu minęły cztery lata, kierunek muzycznej drogi wyznaczają teraz takie numery jak „Freakshow”, „Reasons Why” czy hałaśliwe „Switch” i „It’s Over”. Lata po transferze do Geffen pokazują, że w takim opakowaniu zespól nieprędko wróci na stare muzyczne śmieci. Nie powinniśmy oczekiwać, że Smith i spólka będą nas nieustannie czarowali sentymentami. The Cure AD 2008 to już tylko odarty z psychodeli zespól pop-gitarowy. Smith, mimo, iż po 30 latach wciąż doskonale kontroluje swój głos, gdzieś zatracił muzyczna przenikliwość i kompozytorsko-teksciarski dystans. Równie dobrze może to być tylko precyzyjnie uknuty plan, bo przecież i tak już czekamy na zapowiedziany wiosnę 2009 roku kolejny płytowy produkt The Cure. Tymczasem delektujmy się (niestety) najsłabszym albumem od czasów „The Top”…