Fani The Cure – dokonało się! Trylogia „Pornography”-„Disintegration”-„Bloodlowers’ w 2024 roku ostatecznie stała się tetralogią, a do tego szacownego grona dołączyło właśnie „Songs of a Lost World”.
Ten album to nic innego, jak kolejny krok w emocjonalnym rozwoju Roberta Smitha. „Pornography” było wściekłością na świat, będący rozczarowaniem dla młodego Smitha, „Disintegration” było bardziej rozchwiane i wskazywało emocjonalny rozkrok Smitha (romantyczne „Lovesong” sąsiadowało tam bowiem z ostatecznym utworem tytułowym), a „Bloodflowers” miało w sobie znacznie więcej melancholii i romantyzmu, choć nie zabrakło tam wściekłych zrywów. „Songs of a Lost World” to natomiast bezradność, bezsilność i poczucie zrezygnowania, które może nadejść dopiero, gdy człowiek konfrontuje się ze sprawami ostatecznymi. A tych w życiu Smitha ostatnio przecież nie brakowało i znalazły one właśnie odzwierciedlenie w piosenkach. O tym, jak osobista dla niego to płyta, najlepiej niech świadczy fakt, że to pierwszy album od dawna, na którym znalazły się tylko piosenki napisane przez niego samego.
Robert patrzy tu na swoje życie, więc nie dziwi fakt, że czwarty element tetralogii ma w sobie fragmenty, które spokojnie można odnosić do jej poprzednich części. Czyż te rozmarzone klawisze z „All That I Ever Am” nie pachną nam rzeczami z „Bloodflowers”? Czyż to rozmarzone, niespieszne intro z „Alone” lub najbardziej dynamiczne w całym zestawie „Drone:Nodrone” nie mogłyby trafić na „Disintegration”? Czyż wściekłe „Warsong” oraz pełne ostateczności „Endsong” niczym nie ustępują najmocniejszym momentom „Pornography”. Sporo tych podobieństw, ale „Songs of a Lost World” to rzecz na wskroś oryginalna i o własnej indywidualności, której tak brakowało na ostatnich płytach The Cure. To album niesamowicie spójny, gdzie piosenki przechodzą jedna w druga i tworzą koherentną opowieść, a piosenki rozprawiają się z kolejnymi tematami, które ewidentnie dręczą Smitha już od dawna, co znajduje wyraz w jakże emocjonalnych wokalach.
To jedna z tych płyt, przy słuchaniu której można niejednokrotnie uronić łzę. Jestem pewien, że nie jest to tylko chwilowy zachwyt, ale że właśnie dostaliśmy jeden z najlepszych zestawów od The Cure w trakcie ich całej kariery. Zespół nie musiał jednak uciekać się do sprawdzonych chwytów, a zrobił po prostu to, w czym jest najlepszy: opowiedział nam o swoich lękach, rozczarowaniach, bólach i wściekłości, osadzając je jednak w najlepiej im znanym doświadczeniu – tym, którego doświadczają dziś, na co dzień. To wspaniały, poruszający do najmroczniejszych zakamarków duszy album, który kontynuuje podróż po strachach i najbardziej ponurych emocjach Smitha. Słuchając tego, trudno mu nie współczuć, ale jednocześnie, chce się więcej i więcej; tej muzyki można słuchać bez końca i „Songs of a Lost World” mogłoby trwać i trwać. Głód duszy został zaspokojony. Miejmy nadzieję, że to jeszcze nie jest „koniec każdej pieśni, którą śpiewamy”.
Kuba Branicki
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt