Premiera najnowszej płyty grupy The Cure została zaplanowana na pierwszego listopada, czyli dzień, w którym to tłumnie przybywamy na groby naszych bliskich. Powracamy pamięcią do wspólnych chwil, miejsc czy wydarzeń, które to miały dla nas istotne znaczenie. Ożywiamy niejako w ten sposób naszych bliskich, dając im na ten moment przestrzeń pośród naszych myśli. Podobnie było z grupą The Cure, która choć nie zawiesiła gitar na kołku, to nie rozpieszczała ostatnimi czasy fanów nową muzyką. Można więc powiedzieć, że pod względem twórczym była martwa. Lata mijały, a nadzieja na zmianę tego stanu rzeczy dopalała się we mnie niczym cmentarny znicz. Choć co jakiś czas zespół wzniecał w nas nadzieję na powrót, to dość szybko ją traciliśmy, bo przecież sami wiecie jak to z obietnicami Roberta bywa. Najmocniej uwierzyłem w sprawczość jego słów, gdy zorganizowano światową trasę koncertową, mającą promować nową płytę. Pojechałem nawet do Łodzi by uczestniczyć w tym wydarzeniu. Wracałem stamtąd przekonany, że oto za chwilę otrzymamy ten mityczny album. Niestety, na spełnienie naszych marzeń, musieliśmy poczekać jeszcze kolejne dwa lata.
Zanim jednak zagłębimy się w jego zawartość, chciałbym skupić się na obawach jakie mi towarzyszyły. Wbrew pozorom nie wątpiłem w kompozytorskie zdolności Roberta, bo zaprezentowane na trasie utwory, robiły wielkie wrażenie. Bałem się jednak, że pomimo najlepszej jakości materiału, znów zawalą sprawę brzmienia, jak miało to miejsce przy płycie „4:13 Dream” (2008). Na szczęście tym razem stanęli na wysokości zadania, choć pewnie i tak znajdą się malkontenci, którzy zrobiliby to lepiej. Jasne, że można by postawić na jeszcze większą selektywność i głębię brzmienia, ale jak to mówią, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził.
„Songs Of A Lost World” promowany był dwoma singlami. Na pierwszy ogień poszło monumentalne Alone, które doskonale wprowadzało w zawartość płyty. Tak doskonałego singla The Cure nie miało od czasów płyty „Disintegration” (1989). Choć można było próbować szukać podobieństw między tymi albumami, to jednak uważam, że „Songs Of A Lost World” stanowi zupełnie odrębny byt. Niby złożony z tych samych elementów, ale jakże inne w wyrazie. W odróżnieniu od „Disintegration”, nowy album jest dużo bardziej szorstki, tak jak oprawa graficzna, która to została do niego stworzona. Próżno szukać tu ciepłych brzmień, którymi dałoby się otulić jak kocem. Kontakt z albumem przypomina bardziej wkroczenie w chłodną czerń kosmosu, w poczucie osamotnienia i pustkę. Emocjonalna warstwa liryczna też nie pozostaje tu bez znaczenia, bowiem to ona nadaje głębi tym dźwiękom. Trudno o lepsze nagranie wprowadzające. Po tak majestatycznej i długiej kompozycji, zespół w kolejnym kroku postawił na A Fragile Thing, będący bardziej przyjazny radiu, bazującemu na krótkich i zwięzłych utworach. Pamiętam go z koncertu w Łodzi, gdzie kompletnie mi się nie podobał i po cichu liczyłem, że nie znajdzie on miejsca na płycie. Zespół zadecydował jednak inaczej i bardzo dobrze się stało, bo po obróbce studyjnej nabrał on blasku. Nic dziwnego, że oba te utwory, świetnie poradziły sobie na listach przebojów radia 357 oraz radiowej Trójki. W dwudziestym siódmym notowaniu LP3, na podium zameldowały się, aż trzy nagrania grupy The Cure. Poza dwoma singlami, dołączył do nich także utwór All I Ever Am. Jak widać głód nowej muzyki The Cure był w narodzie ogromny. Świat odczuwał to chyba podobnie, skoro „Songs Of A Lost World”, sprzedało się lepiej niż wszystkie obecnie najlepsze albumy razem wzięte. Tydzień po premierze, osiągnął on poziom prawie 41 tysięcy sprzedanych egzemplarzy, co dobitnie pokazuje, że zespół The Cure wciąż ma potężne grono fanów.
Album „Songs Of A Lost World” to niezwykle przejmujące i bardzo osobiste dzieło Roberta Smitha. To z pewnością najlepsza płyta jaką zespół nagrał w XXI wieku, do której to będziemy powracać z taką samą atencją za rok jak i za dwadzieścia lat. Można by rzec, że to rzadki przypadek, gdy w chwili wydania wiadomo już, że mamy do czynienia z dziełem niemalże pomnikowym. Posłużę się tutaj określeniem jakiego użył redaktor Piotr Stelmach, mówiąc o takich utworach jak Alone czy Endsong, że to nie są piosenki lecz pieśni. Trudno o lepszą definicję tych kompozycji. Tworzą one wspaniałą klamrę, trzymającą w ryzach pozostałe dźwięki zawarte na płycie. Smith wspiął się tu na wyżyny swych umiejętności twórczych, dając tym samym odpór wszystkim tym, którzy powątpiewali już w jego talent. Jak widać, nawet u kresu drogi, można tworzyć niezwykłe i poruszające dzieła. Wiek to tylko liczba. Warto również zauważyć, że głos Roberta brzmi niezwykle witalnie oraz tak jakby się go czas nie imał. Myślę, że jego upływ obejdzie się równie łagodnie także z albumem „Songs Of A Lost World”, bowiem ząb czasu, nie za bardzo ma tu co nadgryzać. Emocjonalne utwory zawsze będą w cenie, a tych przecież tu nie brakuje. Weźmy choćby taki I Can Never Say Goodbye, w którym to Robert śpiewa o niespodziewanej stracie, jaką była śmierć jego starszego brata Richarda. To właśnie on, wprowadził Roberta w świat muzyki i niejako wskazał mu ścieżkę, którą ten podążył w późniejszych latach. Co ciekawe, Richard był przez pewien czas związany ze stolicą małopolski, więc nic dziwnego, że premierowe wykonanie tego utworu, miało miejsce właśnie w Krakowie. Temat straty najbliższych jest wyjątkowo bliski liderowi The Cure, bowiem poza bratem, musiał też pożegnać oboje rodziców. Doświadczenia te wywarły olbrzymi wpływ na charakter tego albumu, a także niezwykle uwiarygodniły teksty jakie wypływały z ust Roberta. To nie abstrakcja, lecz rzeczy, które dotknęły go bezpośrednio. Emocje z tym związane, widoczne były na koncertach, gdzie niejednokrotnie Smith’owi łza kręciła się w oku. I takich emocji może doświadczyć tu także słuchacz, bo przecież każdemu z nas, prędzej czy później, przyjdzie zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Jednak nie tylko śmiercią, przemijaniem i pustką ten album stoi, choć to tematy dominujące. Warto spojrzeć też na niego jako na dzieło finalizujące karierę zespołu i podsumowujące drogę jaką przebyła grupa. Zaczynali od prostych piosenek, podszytych punkiem, by dotrzeć do obszarów, gdzie alternatywna wkracza na wyższy poziom. Rozmach, artyzm i finezja rozkwita na tej płycie wyjątkowo bujnie. Smith co prawda odgraża się, że ma materiał, na dwa kolejne albumy, lecz nawet gdyby okazało się to zwykłą blagą, to myślę, że nikt nie pogniewałby się, gdyby „Songs Of A Lost World” było ostatnim rozdziałem tej księgi.
Czy warto było tyle czekać? Myślę, że dla każdego fana The Cure odpowiedź jest jednoznaczna. Czyż nie takiego albumu wypatrywaliśmy? Oto i on. Mroczny, melancholijny, ale i urzekająco piękny. Bez wdzięczenia się do słuchaczy melodyjnymi singlami. „Songs Of A Lost World” spłacił tym samym dług, jaki zespół zaciągnął u fanów. Wynagrodził cierpliwość, wierność i oddanie. The Cure to grupa, która nic już nikomu nie musi udowadniać, niemniej dobrze się stało, że przypieczętowali swój status, tak doskonałym materiałem. Album ten, miał jednak przybrać nieco inny kształt, ale wiedzą o tym tylko ci, którzy zbierają płyty. W książeczce wydrukowano tekst utworu Bodiam Sky, który ostatecznie nie znalazł się na krążku. Początkowo zespół planował zawrzeć na albumie trzynaście kompozycji jednak ostatecznie zredukowano tę liczbę do ośmiu nagrań. Wpływ na to miały sugestie kogoś z otoczenia zespołu, kto powiedział Robertowi, że słuchacze mogą nie przetrwać kontaktu z takim natężeniem mroku. Reszta muzyki powędrowała na półkę i być może poznamy ją w kolejnych latach. Jak widać historia The Cure może mieć jeszcze piękne postscriptum.
Jakub Karczyński
Recenzja ukazała się również na blogu autora „Czarne Słońca”.
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt