Mój znajomy z dawnych lat zagorzały audiofil powiedział, że o muzyce się nie pisze tylko się jej słucha i przeżywa. Recenzja czy próba opisu longplaya może być tylko mniej lub bardziej udanym zbiorem myśli lecz nie odda tego co dokładnie przeżywamy gdy dokonujemy odsłuchu. Ta myśl oddaje istotę tego z czym mierzymy się słuchając ostatniej płyty The Cure. A może nie tylko ostatniej a każdej z poprzednich?
Dotknijmy też tego czym owa recenzja być powinna i kto może jej dokonać w sposób właściwy. Czy pierwszy lepszy recenzent, który w dzisiejszych czasach jest często również a może przede wszystkim youtuberem oraz na fali zainteresowania wokół zespołu chce sobie podbić oglądalność czy słuchalność o kolejny tysiąc lajków będzie odpowiedni by recenzować? Wystarczy odpalić to medium by wyniki wyszukiwania zwróciły nam dziesiątki recenzji „Songs’a…” od Sasa do lasa. Wiadomo też, że nie ma jednej prawdy i jednej właściwej perspektywy niemniej jednak spróbuję popatrzeć na ostatnią płytę z perspektywy fana a więc osoby zainteresowanej i będącej w pewien sposób „z zespołem” przez ostatnie trzydzieści kilka lat.
Czekaliśmy na tą płytę i już samo to, że się ukazała jest olbrzymim plusem. Dostajesz przesyłkę i tutaj minus, który nie jest do zespołu a raczej do czasów w których żyjemy. Dlaczego nagminnie używane są kartonowe pudełka, w których płyty pozostają nieporysowane są tylko przez pierwszych kilka chwil. Z perspektywy kolekcjonera to minus.
Sprzęt u mnie grzał się dobrych kilka godzin przed odsłuchem. Chciałem być gotowy maksymalnie na to co dostanę. Słucham muzyki zawsze sam w ciemnym pokoju z mocno przygaszonym światłem i czerwoną smugą skierowaną na audio, którym to jest zestaw stacjonarny na dużych trójdrożnych kolumnach, porządnym źródle i wzmocnieniu bez żadnej korekcji dźwięku. Kolejnych odsłuchów dokonuję na torze słuchawkowym a potem wracam do odsłuchu stacjonarnego i tak kilka razy aż płyta „wejdzie”. Cure nie jest dla mnie zespołem, którego nagrania szybko się wchłaniają. Z kilkoma numerami jak każdy z Was osłuchałem się wcześniej śledząc trasę i będąc jej aktywnym uczestnikiem. Nie każdy z nich mi podszedł od razu.
Odpalam cdeka z wersji deluxe.
Alone – klasyka klimatu Cure czyli wchodzimy w utwór przez długi czas, łapiemy nastrój, świetny bas dobrze grzeje tempo. Mam wrażenie, że Jason i Simon dobrze się dogadują muzycznie i to słychać. Robert w mega formie, taki jakiego go uwielbiam, nie krzyczy, daje się porwać muzyce, powoli w kierunki który znamy, właśnie tej samotności i niewiadomego miejsca na ziemi.
And Nothing is Forever – początkowo klawisze mi nie leżą, mają jakiś dziwny pogłos i płaskość w swoim brzmieniu, dobrze że wchodzi bas i nadaje charakteru. Numer się rozkręca w stronę jakiejś bliżej nieokreślonej pozytywności muzycznie i do tego dobry tekst który idealnie współgra. Robi się widniej niż na Alone.
A Fragile Thing – tu wszystko pasuje od pierwszej nuty, numer pisany chyba z zamiarem wykorzystania jako singiel „kręcący sprzedaż”. Wokal ładnie wyeksponowany, świetny bas i perkusja. Ależ to chodzi Masa nieoczywistych przeszkadajek w refrenie tylko dopełnia „curowski” charakter singlowego numeru. Solo gitarowe ciut za mało „wyjące” jak dla mnie. Kupuję całość w stylistyce właśnie singlowej. Utwór z jasnym i pozytywnym przesłaniem.
War Song – początek to dla mnie czyjść pogrzeb – kto umarł? Masywne przestery i ten mroczny głos powtarzający kilka razy „I am”. Numer idealny do wpasowania w Bloodflowers, masa niepokoju i melorecytacji Roberta. Jasno i wesoło było w poprzednim numerze a ten sprowadza Cię w ciemność i nicość i z tym Cię zostawia przed..
Drone:Nodrone – pierwsze skojarzenia na szybko z The Walk a fujarek na początku z Burn. Mieszanka wesołości w perkusji niczym z Shake Dog Shake, Simon w mega formie. Totalnie zaskoczenie jak ten numer się rozwija. Powiedziałbym, że brzmi bardzo „młodzieżowo” i to jest plus, że co by nie mówić statecznym Panom coś takiego wyszło.
I Can Never Say Goodbye – popis Simona i wreszcie ciekawe efekty na klawiszach, świetna głębia i świetna separacja instrumentarium w całym numerze. Uwielbiam też powolne wejścia w numer gdzie nie jesteś ograniczony czasem antenowym danego numeru a masz na niego tyle ile potrzebujesz. Problem tylko taki, że tego czasu nie wystarczyło i o tym jest ten numer. Można uronić łezkę przy analizie tekstu.
All I Ever Am – świetne wejście duetu Jason/Simon a następnie dołączenie klawiszy, szybko i sterylnie się to rozkręca. Fajnie napisany tekst i szybko wyśpiewany pełen wątpliwości co do wyborów, ról i tego czy można się cofnąć z pewnych decyzji i kroków.
Endsong – nie sądziłem, że coś takiego jeszcze usłyszę w wykonaniu Cure’a. Najlepsze skojarzenia z ich monumentalnymi utworami typu „Faith”. Świetnie to wchodzi, idealnie się rozkręca a widok Simona z gitarą w górze – jego pozy która prezentował podczas trasy – mam non stop przed oczami. Tu nie ma słabej gry, sekcja, bas, gitara i ten lekki przester są wszystkim czego potrzeba w tym numerze. Jest piąta minuta a masz wrażenie, że to dopiero początek i wiesz, że usłyszysz Roberta ale nie śpieszysz się do tego momentu. To ma płynąć i płynie. To co zaraz usłyszysz w warstwie tekstowej rozwali Cię w całości bo dotyczy każdego z nas w pewnym momencie życia. Mam wrażenie że Robert kieruje się w nim do nas właśnie – do fanów – którzy spędzili z nim zdecydowaną część życia i którzy w kolejnych płytach szukali odpowiedzi na różne wątpliwości.
Zostajesz skopany ostatnim numerem, nie popsuj tego co możesz jeszcze naprawić lub zrobić ze swoim życiem…
Krzychu vel Mr.S
Pozdrowienia przy okazji dla fanów tych 45+ i młodszych!
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt