Sprzeczne emocje targały miłośnikami The Cure przed dniem premiery nowej płyty „Songs of a lost world”. Z jednej strony nastrój niecierpliwego oczekiwania, wręcz ekscytacji, gdyż od chwili wydania poprzedniego albumu minęło już przecież 16 lat – w muzyce i życiu każdego człowieka cała epoka – a każdy nowy album The Cure jest wydarzeniem ogniskującym uwagę nie tylko sympatyków grupy.
Z drugiej strony pojawiło się uczucie spokoju i niemal pewności, że rozbudzone nadzieje nie zostaną zawiedzione i nie spotka nas kolejne już niestety rozczarowanie. Że nie będziemy musieli racjonalizować, iż nowa odsłona The Cure nam się w sumie podoba, jest nawet trochę wciągająca, choć to czasami przypominało tylko oszukiwanie samych siebie. Jak często w wolnym czasie wracamy do „4:13 Dream”, „The Cure”, „Wild Mood Swings”, czy nawet „Bloodflowers” – mogę się narazić, bo ta akurat płyta ma u nas wielu oddanych wielbicieli, choć słusznie – moim zdaniem – krytyka nie zalicza jej do wyróżniających dzieł zespołu.
Bardzo udana trasa koncertowa „Shows of a lost world” pozwoliła zapoznać się wstępnie z nowym materiałem, wypełniającym jak się okazało w ponad połowie zawartość albumu. Czuć było powagę, ale i moc tych utworów już na koncertach.
Całość jest niewątpliwie przekonująca, uzyskane brzmienie gęste i głębokie, charakterystyczne dla stylistyki The Cure. O żadnym utworze nie można powiedzieć, ze odstaje od reszty czy nie pasuje do spójnej tematyki płyty związanej z intensywnym przeżywaniem straty bliskich, ale i mierzeniem się z obezwładniającym upływem czasu, czy refleksją nad trudną, przynoszącą ból i zranienia miłością, co jest przecież znakiem rozpoznawczym The Cure.
Atutem płyty jest niewątpliwie produkcja, trafnym posunięciem było dążenie do uzyskania efektu postępujących i nakładających na siebie warstw dźwięku zamiast izolacji brzmienia poszczególnych instrumentów. Sprzyja to budowaniu głębi emocji i przekazywanych w piosenkach uczuć, które są prawdziwe. Na pierwszy plan wysuwają się klawisze (syntezatory i pianino), które też stopniowo nachodzą na siebie w narastającej harmonii oraz tnąca niczym brzytwa perkusja, która wyznacza nie tylko rytm i tempo, ale tworzy także niepokojącą atmosferę nieuchronności losu i pewnej ostateczności. Jason Cooper i Roger O’Donnell pokazali na płycie pełnię swoich możliwości, zwłaszcza dla pierwszego z nich, długo pozostającego w cieniu wybitnych poprzedników, to ważna chwila. Niezaprzeczalnym atutem nowego materiału jest więc jego intensywność, której ewidentnie brakowało poprzednim wydawnictwom grupy.
Robert Smith brzmi wokalnie wspaniale, doskonale wypełnia treść utworów i oddaje wyryte w nich emocje, ale zarazem nie stara się zdominować ich struktury. Jakże to miła odmiana w stosunku do poprzednich dokonań zespołu. Na „The Cure” lider formacji głównie krzyczał, co było raczej przejawem desperacji przykrywającej niemoc brzmieniową utworów. Podobnie na „4:13 Dream”, od pierwszej minuty czy niemal sekundy włączał surowy, donośny wokal, nie pozwalał piosenkom swobodnie się rozwinąć, a to również ze względu na częste niedomagania w jakości muzycznej materiału.
Tu The Cure wracają do korzeni, sprawdzonych wzorców, czyli przykuwających uwagę instrumentalnych wstępów, znanych nie tylko z Disintegration np. „Plainsong, „Pictures of You”, „Closedown”, lecz także Kiss Me Kiss Me Kiss Me np. 'If Only Tonight We Could Sleep” bądź „A Thousand Hours”, The Head on the Door np. „Sinking”, Faith – „All Cats Are Grey”. Tak właśnie powstawały najlepsze utwory The Cure, ich kamienie milowe, które trwale zapisały się w pamięci fanów. Częste porównania „Songs of a lost world” do największych osiągnięć zespołu np. Disintegration czy Pornography nie mogą więc dziwić czy zaskakiwać, jest to w gruncie rzeczy ogromna nobilitacja dla nowego dzieła The Cure.
Trudno też zgodzić się z zarzutami niektórych odbiorców, że nowa płyta jest odtwórcza, mało kreatywna czy odkrywcza. Odcinając się krytycznie od tego typu stwierdzeń można zaznaczyć, że co najmniej nierozsądnym było oczekiwanie, że zespół z grubo ponad 40-letnim doświadczeniem wymyśli siebie na nowo, będzie wyważał otwarte drzwi czy po prostu odetnie się od swojego bogatego dorobku w najlepszej wersji. To studnia z której wciąż można umiejętnie czerpać, kojarząc ze sobą różne wątki, ale także wprowadzać nowe elementy, których również nie brakuje. Przede wszystkim wyjątkową melodyjność utworów, którą właściwie porównać można jedynie do brzmienia The Cure z czasów „Wish”, a więc etapu gitarowego i energetycznego grania, choć oczywiście podszytego nutką melancholii i smutku.
Nie podejmując się drobiazgowej oceny poszczególnych utworów, które świetnie się ze sobą komponują, delikatnie można żałować dwóch tylko rzeczy.
Po pierwsze, że doskonałe melodie nie zostały prawdopodobnie mimo wszystko przekute w jeden wielki radiowy hit, który zapewniłby płycie jeszcze większy komercyjny rozgłos w stylu „Lovesong” czy „Lullaby”, na który to wydawnictwo bezsprzecznie zasługuje. Najbliżej mógł być zaskakujący i bardzo udany „Drone:Nodrone”, mimo dość ciężkiego gitarowego riffu.
Po drugie, że Robert i spółka nie rozwinęli szerzej estetyki odzwierciedlonej w „Warsong”, kto wie czy nie najlepszym utworze na płycie, czystej esencji gęstego, mrocznego, cierpkiego i przestrzennego The Cure.
To minimalne „mankamenty” albumu będącego wielką gratką dla fanów zespołu i nie tylko.
Jakub Pędraś
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt