Cała przestrzeń aż do nieba. The Cure, Roskilde Festival 1.07.2001

“IT`S A PERFECT DAY FOR DREAMS COME TRUE”

AGAIN AND AGAIN AND AGAIN………………………..THE CURE PO RAZ SIÓDMY

Nie wiem dlaczego, ale 2 lipca zeszłego roku – po zakończonym koncercie w Werchter – miałam nieodparte wrażenie, że po raz ostatni oglądałam THE CURE na żywo. Wtedy przekonałam się też , że występy pod gołym niebem są o wiele bardziej odlotowe i mocniej się je przeżywa…..

Na szczęście Robert Smith i Spółka lubią zaskakiwać!!!… kiedy więc przeczytałam, że będzie można Ich obejrzeć na jedynym w tym roku koncercie na festiwalu w Roskilde (zeszłoroczny odwołali z powodu tragedii, jaka przydarzyła się podczas występu Pearl Jam…), OCZYWISTE stało się dla mnie, że nie mogą sobie odpuścić wyjazdu do Danii.

Tym razem zjechaliśmy z różnych miejsc Polski do Piły. Tam nasza siedmioosobowa „załoga” zapakowała się na pokład busa, a późnym popołudniem byliśmy już w drodze „do szczęścia”… Podróż przebiegła bardzo sympatycznie, szkoda tylko, że na promie spędziliśmy zaledwie 45 minut (płynęliśmy z Niemiec, a nie ze Szczecina, jak inni znajomi, których spotkaliśmy potem na terenie festiwalu). Do Danii jechaliśmy specjalnie dość szybko, żeby dotrzeć na otwarcie kas o 8 rano i nie mieć problemu z kupieniem biletu – okazało się to zupełnie niepotrzebne, bo tłumów wcale nie było!!! Wręcz przeciwnie – ludzie w kasach aż podskoczyli z radości, kiedy zobaczyli, że chcemy kupić „wejściówki”. Następnie dostaliśmy ataku śmiechu, kiedy kazano nam wkładać ręce w przyrząd przypominający średniowieczne narzędzia tortur. Wszystko po to, by „zakleszczyć” upoważniającą do wejścia na teren festiwalu specjalną „bransoletkę” w taki sposób, żeby nie można jej było ściągnąć z ręki. Gdy wreszcie wczesnym rankiem „przebrnęliśmy” przez festiwalowe bramki (ochroniarze mieli baardzo leniwe nastawienie do pracy), oczywiście większość ludzi jeszcze spała po nocnych koncertach. Wyglądaliśmy więc trochę dziwnie, „prawie” samotnie pijąc kawę w (na szczęście) otwartych już stoiskach z jedzeniem. Potem, podobnie jak w Werchter, było włóczenie się po naprawdę ogromnym terenie festiwalu, rozpoznawanie scen po kolorach, walka z narastającym zmęczeniem, zabijanie czasu na oglądaniu różnych przedziwnych ludzi, konsumowanie piwa, poszukiwanie cure`owo- roskildowych koszulek ( widziałam kilka osób w takowych, ale w sprzedaży NIESTETY już nie było – pewnie „wyszły” pierwszego dnia). No i tak przebiedowaliśmy, aż zaczęły się wreszcie koncerty na różnych scenach. Szkoda – tego dnia nie było dla mnie nic ciekawego. Bardzo żałowałam, że w poprzednie dni zagrali już Placebo czy Nick Cave, bo chętnie obejrzałabym ich raz jeszcze; na koncert PJ Harvey też miałam wielką ochotę, ale cóż – nigdy nie ma pełni szczęścia. Nie pozostało nic innego, jak oglądanie wielu nieznanych mi kapel, a jak już trafiła się Apocalyptica – to po paru kawałkach wydawało mi się, że grają ciągle ten sam numer. Potem poszłam na Misty In Roots – stara dobra kapela reggae, którą pamiętam z dwóch świetnych koncertów w Polsce – ale teraz już nie są tacy „roots” jak dawniej, chyba trochę za bardzo się skomercjalizowali. Kiedy wróciłam pod pomarańczową scenę, produkowała się na niej Patty Smith – moim zdaniem mocno przeintelektualizowana, ale i tak jestem pełna podziwu dla niej, bo pomimo tak bujnego życia nadal świetnie się trzyma….no i klasyki typu „Dancing Barefoot” ciągle brzmią świetnie. Po Patty Smith wystąpił człowiek o tym samym nazwisku, ale znacznie mi bliższy……i wreszcie serce zabiło mocniej!!!!! W podróży przez cały czas zastanawialiśmy się, czy Cure`y przygotują na ten jedyny występ w tym roku jakąś niespodziankę…. Niestety (?) – kiedy z głośników popłynęło Adagio For Strings, poczułam, że chyba po raz kolejny usłyszymy zestaw z Dream Tour (no nie, żeby mi się nie podobało, ale w zeszłym roku słyszałam ten program 3 razy i miałam cichą nadzieję na jakąś odmianę…). Wiele osób czyniło z tego zarzut. Myślę jednak, że zmiany mogłyby nastąpić, gdyby chodziło o jedyny koncert, ale tylko dla zagorzałych fanów Cure, którzy doskonale poznali już „Trasę Marzeń”. Natomiast w Danii to było granie na festiwalu, dla różnych ludzi, być może i takich, którzy w ubiegłym roku przyjechali do Roskilde i Cure`a nie zobaczyli z powodu odwołania ich występu – w związku z tym odegrany został zestaw zeszłoroczny, bez niespodzianek… Trochę szkoda, ale i tak się cieszę, że mogłam to wszystko usłyszeć na żywo raz jeszcze – szczególnie zapowiedziany z dużym smutkiem w głosie TRUST, który jak zwykle wzruszył mnie do łez (i nie tylko mnie – na trzech wspaniałych, ogromnych telebimach widać było, że na twarzy Roberta również pojawiły się łzy…). Pomimo tego samego zestawu utworów i tak Shake Dog Shake, End i The Kiss – zagrane z niesamowitą siłą – wbiły mnie w ziemię podobnie jak rok temu! Jak zwykle bardzo ucieszył mnie mocno zielony od świateł From The Edge Of The Deep Green Sea. Czekałam na niego z niecierpliwością, bo to jeden z tych kawałków – “wciągaczy”, który ma w sobie coś takiego, że mogłabym go słuchać godzinami i kiedy tylko się kończy, natychmiast puszczam go od nowa. Jakże przyjemnie było znowu unieść z innymi ręce do nieba i wykrzyczeć z Robertem „never, never, never let me go she sad”…. No i Bloodflowers (z kwiatami w tle sceny) – utwór genialny i szczególny w każdych okolicznościach…. Oprócz wymienionych tytułów, listę uzupełniły jeszcze: Out Of This World, Watching Me Fall, Want, Fascination Street, Open, Maybe Someday, 100 Years, 39 i na bis „trochę popu”: Inbetween Days i Just Like Heaven (z przepięknymi efektami w postaci śniegu na scenie) oraz – na koniec – zaskakująco krótka, niestety, wersja A Forest. Koncert trwał zaledwie 2 godziny – wydaje mi się jednak, że takie były wymogi organizatorów i nasi Lekarze zmuszeni byli zakończyć granie równo o północy, bo na tę właśnie godzinę zaplanowano komunikat o oficjalnym zamknięciu festiwalu i… sztuczne ognie.

Moje wrażenia „na gorąco” – Robert wydał mi się wyjątkowo zadowolony ( początkowy „strach” na twarzy, kiedy wyszedł na scenę i zobaczył taką masę ludzi, szybko zamienił się w dyskretny uśmiech). Poza tym wyglądał na wypoczętego i pełnego energii, ale trudno się dziwić – to był pierwszy koncert od kilku miesięcy, a nie granie i śpiewanie codziennie tego samego programu i miesiące spędzane w trasie i na imprezach po koncertach – to się czuło… Na ogromnym pionowym telebimie umieszczonym wysoko na rusztowaniu za konsoletą (sceny i pozostałych dwóch telebimów nie miałam szansy widzieć, bo było tam zdecydowanie zbyt tłoczno) Robert wyglądał jak jakiś prorok śpiewający i grający dla nas na niebie…. Był taki uroczy, kiedy puszczał te swoje nieśmiałe uśmiechy do publiczności… widać było, że bardzo go cieszy to granie. Z ręką na sercu kłaniał się nam na koniec i cały czas uśmiechał (to raczej rzadkie w jego przypadku, prawda?:))) Simon też trochę zaskoczył – zmienił fryzurę na krótkie włosy i długie baki. Reszta raczej bez zmian – statycznie. Tym razem po koncercie jakoś wcale nie miałam wrażenia (tak jak rok temu w Werchter), że oglądałam ich ostatni występ…, może to przez ten bijący od Roberta optymizm?:))…a może dlatego, że na pożegnanie Robert powiedział coś w rodzaju: We`ll come back to Denmark! (tylko czy można mu wierzyć?J)

Po ubiegłorocznych wypadkach więcej niż zwykle mówiło się przed festiwalem o bezpieczeństwie. Organizatorzy jednak bardzo się starali, żeby wszystko było w porządku i pod kontrolą ochrony. Przed sceną ustawiono kilka rzędów barierek, za które ochroniarze wpuszczali tylko określoną ilość ludzi. Udało się dzięki temu uniknąć ścisku i naporu tłumu z tyłu. Już kilka godzin przed koncertem The Cure z boku Pomarańczowej sceny przy tychże barierkach usadowiły się liczne rzesze „szczególnie” wyglądających ludzi, którzy cierpliwie czekali, aż fani Patty Smith opuszczą strefę z najlepszym widokiem i zrobią dla nich miejsce….. Pogoda na szczęście była w miarę fajna (żadnego oberwania chmury, jak w Werchter:))) Słońce czasem zakrywały chmury – wtedy nawiewał dosyć chłodny wiatr z północy i zaczynałam „zamarzać” (ale to pewnie bardziej z niewyspania i zmęczenia, bo jednak ogromna większość ludzi urzędowała w t-shirtach, a byli i bardziej rozebrani:) Wieczorem wiatr się uspokoił i zrobiło się całkiem ciepło, może dlatego że „rozgrzewali” nas już wtedy Robert i S-ka….

Jeszcze jeden moment, który mocno utkwił mi w pamięci – w drodze powrotnej w środku nocy rozkołysany prom, zimny wiatr szalejący na wyludnionym pokładzie, silnie uderzające o burty fale, niezwykła plama białych chmur na czarnym niebie i oczywiście muzyka Cure w słuchawkach…… to jest to, co lubię…..

Zatopiony głęboko w nocy
Topię się w nocy
Samotny stojąc pod niebem
Czuję lodowaty chłód
Na mojej twarzy

Sunk deep in the night
I sink in the night
Standing alone underneath the sky
I feel the chill of ice
On my face

The Cure to jedyny zespół, który potrafi mnie tak wzruszać – nawet grając ciągle te same kawałki:)… I raz jeszcze przekonałam się, że koncerty w plenerze – kiedy cała przestrzeń wokół aż do nieba wypełnia się muzyką Lekarzy – wciągają o wiele bardziej… Wciąż mam nadzieję, że niebawem znowu doczekam się Cure`acji na którymś z letnich festiwali…

“IT`S A PERFECT DAY FOR DREAMS COME TRUE”… to był wspaniały dzień – dzięki koncertowi w Roskilde znowu spełniły się marzenia!

Olga Palka