Aby relacja z Budapesztu była pełna, muszę rozpocząć nieco wcześniej, od przedkoncercia, właściwie od środy, czyli dnia wyjazdu. Na dworcu byliśmy jakieś 40 min przed odjazdem, no ale duszno było to trzeba było przecież gdzieś wyjść, nie? No to wyszliśmy, tyle, że trwaliśmy bez jakichkolwiek ograniczeń czasowych, czego wynikiem był nasz skok do ruszającego już pociągu (dobrze, że nie był to ‘jumping [to] someone else’s train’, a z powrotem zresztą nie mogło być inaczej…). Radość nasza była tym bardziej zdwojona, że zdążyliśmy i jedziemy na KONCERT THE CURE. Po wykonaniu telefonu do naszej przewodniczki duchowej, Olgi (pozdrawiamy) byliśmy spokojni, choć jechaliśmy w ciemno, tzn. bez rezerwacji miejsc hostelowych, bez namiotów. Dzięki linkowi Prospera (dziękujemy!) jakimś cudem udało nam się ‘zalogować’ w hostelu Kunigunda, w Budzie. Czuliśmy się zresztą właśnie jak w budzie i nic się nam nie podobało (w skrócie dziadostwo), dlatego przejdę od razu do Cure.
Na Sziget niewątpliwie dopisywał Robertowi humor, choć nie był to humor werbalny, bąknął coś jedynie na zakończenie, tradycyjne thank you… chodził tym razem po scenie, pochylał się do fanów po lewej stronie sceny, coś im nawet mówił (bez mikrofonu) i uśmiechał się. Wyglądał jak zwykle na zakłopotanego, tym bardziej, że cały dzień nie padało, a gdy tylko The Cure wyszli a scenę, Out Of This World, deszcz posypał się nam na głowy. Zmartwiło to najwyraźniej Roberta (na Zillo było podobnie, tyle, że deszcz padał po południu, potem przestał, a na Cure na powrót się obudził…… pewnie też dlatego, że razem z fanami holenderskimi i irlandzkimi wołaliśmy ‘ prayers for rain’, he he) i próbował swoich sił by nas “pocieszyć”. No dla nas deszcz był czymś wspaniałym – rewelacyjnym- WMF … i Want (zajebiste zestawienie), po czym rozlało się Plainsong dla rozładowania napięcia. Usłyszałam fale spadające na plażę – miarowy i kojący tatuaż dla moich myśli. Jednak fale te unosiły się bez ładu, co nakreślało obraz chaosu, a stworzone kjuromorze symbol dezintegracji.
Paradoksalnie cały Budapeszt był jednak wesoły (takie miałam przynajmniej odczucie porównując Sziget z Zillo), nie dało się za bardzo płakać. Staliśmy blisko, jednak wśród żywiołowego tłumu, który bardzo emocjonalnie reagował na każdy gest Roba. Fragment Tape i Open (wg życzenia Tangerinera, he, he). Wielka radość i Trust. Znów otrzymałam miksturę Shake Dog Shake, specyficzny “psi koktajl”, przy którym można pofikać. I tym razem na The Kiss Robert odstrzelił nam genialną solówkę. FTEOTGDS – dokładnie czułam się jak na krawędzi głębokich wód, tłum wciągał mnie i wypychał, a morskość kjurobrzmienia wypełniała me wnętrze. Tutaj (teraz mogę napisać niestety) nie miałam już towarzystwa łysego, ale wcisnęła się tuż obok kobieta, Węgierka ze swoim chłopakiem… udzielił mi się zillowski nastrój tamtego łysego i się do niej przytuliłam. Najwyraźniej rozochociła się tym faktem, bo zaczęła się bawić moimi włosami, potem również włosami Tangerinera, co trwało prawie do końca. No ale przeżyliśmy. End…. Siamese Twins… 100 Yrs…. i 39! Nie dało się nie uśmiechać i nie cieszyć wśród tej publiki. Bułgar, który za mną stał, tak mocno chwycił mnie za rękę, że myślałam, że mi palce odpadną. Bloodflowers, jeden chłopak w tyle wymiękł w tym momencie – spytałam go dlaczego, powiedział, że to jego pierwszy ‘curegig’ i nie spodziewał się taaakich ludzi, etc.
Przerwa. Krótka. TIB … M… Play For Today, A Forest … łykałam dźwięki kontrolując zegarek … jeszcze nie koniec … Kiedy jest przerwa i sprzęt zostaje na miejscu, otula cię spokój. Znów przerwa i Lovesong (no tak Robert z Mary mieli w sumie niedawno rocznicę). Inbetween Days – mandarynkowe skarpetki – wreszcie usłyszałam to live! Just Like Heaven – chciało się wznieść i polecieć jak ptak, jak mewa. Boys Don’t Cry – na wszelki wypadek, żebyśmy nie płakali, że to już koniec. Powódź dźwięków ustąpiła.
Po koncercie spodobał się nam Budapeszt, nawet Buda! Nie ma jak jedno zwykłe C U R E…