Muzyka na wszystkie pory i nastroje. The Cure, Warszawa 18.02.2008

Na warszawski koncert The Cure od dawna nie było biletów. Brytyjczycy przyjechali do nas tuż przed wydaniem swojej najnowszej płyty „4:13″. Podczas ponad 3 godzinnego (z paroma minutami) koncertu, wraz z 3 -ma „wyjściami” na bisy, zagrali swoje starsze przeboje, które momentami powodowały „gęsią skórkę”, a także nowsze pozwalające mi wraz z innymi fanami na rytmiczne wykonywanie tanecznych ruchów przed sceną. Muzyka „kjurów” jest dobra na niepogodę, na słoneczny dzień, na chwile kiedy się śmiejesz i kiedy chce ci się płakać.

Odpowiednie „przygotowanie się” do koncertu odbyło się z pomocą Radiowej „3-ki”, która ponad tygodniowy okres oczekiwania na koncert przypominała w swoich audycjach (a było tego sporo) Redaktorów Aleksandry Kaczkowskiej i Piotra Kaczkowskiego oraz Piotra Stelmacha.

Przywołuję tu wspomnienie nie żyjącego już Redaktora Tomasza Beksińskiego, który swego czasu uczył nas kochać … „The Cure”. Bo jakby inaczej, nie kochać „kjurów” za; „Seventeen Seconds” – za chłód, „Disintegration” -za umiarkowanie i „Bloodflowers” – za gorąc. To oczywiście tytuły albumów….

„The Cure” udowodnili wczoraj, że są jedną z najważniejszych grup świata !!!!! Brak klawiszy był do zaakaceptowania, światła i wizualizacje układały się w jedną, doskonałą całość. Do tej pory słuchając ICH z kaset (mam tego sporo w swoich zbiorach), a po obejrzeniu ICH na „Torwarze” jeszcze raz utwierdzilo mnie w przekonaniu co do odbioru ICH muzyki.

Lider Robert Smith, jak zwykle w „natapirowanej” czuprynie, pewno też ( ? ) w …„uszminkowanej” twarzy, jako typowy „frontman” stwarzał odpowiedni nastrój, szczególnie w zapowiedziach utworów. Fenomen gry na gitarze, bardzo dobrze wyśpiewywał „kawałki”, trochę inaczej zaaranżowane z braku klawiszy (za brak klawiszy wcale ich nie potępiam). To jest muzyka z NAJWYŻSZEJ półki, to nie jacyś tam smarkacze z „boys-bendów”. Trzeba to czuć, co sie chce przekazać i w jaki sposób. Jedni powiedzą „Pornography”, „Faith” i „Seventeen Secons” to jest właśnie to ….. „kjury” !!!!! Być moze, ktoś inny powie, że „The Cure” skończyło sie na „Tree Imaginery Boys”, albo że tylko „Desintegration” to było prawdziwe „The Cure”. Są gusta i guściki !

Punktualnie o godz.19.00 – jako suport zagrał brytyjski „ 65 Days of Static” z wysp brytyjskich, również wspaniałe brzmienie. Jednak wszyscy czekali za godz. 20.00, …. za „kurczakami”.

Chciałbym się teraz skupić na niektórych wykonaniach. Od samego początku „ciary” miałem w trakcie genialnie wykonanego „Prayers For Rain”, by zaraz potem podczas „A Strange Day” , „Lovesong” i „Lullaby” przeżyć potężne, zajebiste walnięcie.

Zauważyć trzeba nową politykę w sprawach aparatów zdjęciowych, która wygląda następująco: można wnosić małe cyfrowe aparaty (nie wpuszcza się z aparatami fotograficznymi z wymiennym obiektywami). Również nadal nie wolno wnosić kamer dvd ani cyfrowych video, ale coraz częsciej widać „produkcje” przy użyciu kamer… będących integralną częścią telefonów komórkowych. Stąd, jak „grzyby po deszczu” widać ogromną ilość filmików na „Youtube” .

Podczas całego koncertu Robert był wyjątkowo gadatliwy. A doodatkowo w trakcie „Never Enough” pospacerował sobie po scenie na lewo prawo, dając fanom mozliwość robienia zdjęć, wniesionymi aparatami.

DZIĘKUJEMY !

Ryszard Bazarnik
Relacja ukazala sie w serwisie Rockarea.eu