Biorąc pod uwagę, że Robert Smith opisał kiedyś utwór „Lovesong” jako „rozczarowujący” – mimo że jest powszechnie uważany za jedno z ich najlepszych dzieł – nie dziwi fakt, że jest najsurowszym krytykiem własnego zespołu. Wydaje się wręcz naturalne, że pełni on tę rolę.
Jest on uosobieniem tego, co wielu uważa za archetyp artysty muzycznego. Nigdy nie zadowala się patrzeniem wstecz, zawsze chce się rozwijać, mimo że rzadko przykłada się do wydawania nowych albumów – minęła ponad dekada, zanim ukazał się ich najnowszy album „Songs of a Lost World”. Smith często ma najostrzejsze zdanie na temat zespołu, który stworzył, i jest powszechnie uważany za jednego z najlepszych brytyjskich artystów.
Bezkompromisowy w swojej krytyce ocenia jakość utworów The Cure według bardzo wysokich standardów, często skłaniając się ku bardziej niekonwencjonalnemu materiałowi zespołu, który uznaje za ich najlepszy. Podobnie jest z albumami; choć Smith z pewnością zdaje sobie sprawę z uwielbienia fanów dla niektórych płyt z bogatej dyskografii zespołu, rzadko pozwala, by wpływało to na jego osobiste opinie. Może to wyjaśniać, dlaczego kiedyś nazwał jeden z najbardziej ukochanych albumów The Cure swoim „najmniej ulubionym”.
W wywiadzie dla Rolling Stone, Smith szczerze przeanalizował rozległą dyskografię The Cure. Rozmowa zaczęła się jednak od gorzkiego tonu, gdy Smith oznajmił, że debiutancki album zespołu, „Three Imaginary Boys”, to ich najgorsze dzieło. Podczas gdy wielu fanów może romantyzować debiutanckie albumy za ich surową energię i nieprzefiltrowaną pasję, Smith widzi to inaczej. W jego oczach album nie spełnia wysokich standardów, które zespół ustalił w późniejszych latach.
The Cure wciąż szukali swojego stylu, gdy w 1979 roku wydali swoje pełne pasji postpunkowe dzieło. Album był przesiąknięty melancholią i melodramatem, a jego intensywność była widoczna w takich utworach jak „10.15 Saturday Night”, „Accuracy” i „Object”. Choć zapowiadał świetlaną przyszłość, retrospektywnie brakuje mu głębi późniejszych dzieł, co nawet sam Smith przyznaje.
„Pierwszy album jest moim najmniej ulubionym z całego dorobku The Cure” – powiedział Smith w rozmowie z Rolling Stone. Ale zamiast krytykować same utwory, nie podobało mu się to, co działo się po nagraniu albumu. „Oczywiście, to są moje piosenki, to ja śpiewałem, ale nie miałem kontroli nad żadnym innym aspektem: produkcją, wyborem piosenek, kolejnością utworów, grafiką. Wszystko to zrobił Parry bez mojej zgody. Nawet w tak młodym wieku byłem bardzo wkurzony”.
„Marzyłem o nagraniu albumu” – kontynuował – „I nagle, gdy to robiliśmy, moja opinia była ignorowana. Od tamtej chwili postanowiłem, że zawsze będziemy finansować wszystko sami, aby zachować pełną kontrolę”. Decyzja ta ukształtowała The Cure na zawsze. Od tamtej pory grupa mogła kontrolować swoją twórczość, co pozwoliło jej utrzymać niezwykle wysoką jakość i tworzyć wyłącznie to, w co naprawdę wierzyli, czyniąc ich jednym z najbardziej autentycznych zespołów w historii.
Jeśli chodzi o utwory z „Three Imaginary Boys”, Smith jest nieco mniej krytyczny: „Pisałem piosenki na pierwszy album przez około dwa lub trzy lata. Napisałem ‘10:15 Saturday Night’ i ‘Killing an Arab’, gdy miałem około szesnastu lat, a nagraliśmy album, gdy miałem osiemnaście, więc nie byłem jeszcze do końca przekonany do niektórych utworów. Popowe piosenki, takie jak „Boys Don’t Cry”, są naiwne do granic absurdu [śmiech]. Ale biorąc pod uwagę mój wiek i fakt, że poza szkołą niczego nie doświadczyłem – wszystko czerpałem z książek – niektóre z nich są całkiem dobre”.
„Three Imaginary Boys” jest daleki od najgorszego albumu zespołu. Jest intensywny, pulsujący werwą i energią, które The Cure zabrało ze sobą w dalszą karierę. Łatwo jednak zrozumieć, dlaczego artysta taki jak Smith, stale dążący do artystycznych innowacji, mógłby być rozczarowany swoim pierwszym krokiem. Artysta, który zawsze idzie naprzód, będzie postrzegał swoją pierwszą próbę stworzenia magii jako ledwie sztuczkę w porównaniu do wielkich iluzji, które dziś zachwycają miliony słuchaczy.