„Jeszcze jeden taki dzień jak dziś, a zabiję cię!” – krzyknął ktoś w moim imieniu, jednego z tych wieczorów, kiedy znowu dostałam ze dwa tuziny kopniaków, mój własny ojciec rozwalał mi głowę o ścianę, a matka patrzyła na to i krzyczała: „Starczy! Zabijesz! Zabijesz i pójdziesz siedzieć! Co za wstyd!” O tak… to była szanowana, półinteligencka rodzina!
„Oby zabił, inaczej ja to zrobię…” myślałam obojętnie. Czasem nie masz już łez… I właśnie wtedy, kiedy tak sobie leżałam na dywanie skulona – mijały puste godziny przerywane cichym brzękiem radiowej Trójki, w głośniku monofonicznego magnetofonu, po chwili ciszy, odezwała się bardzo smutna gitara.
Jeszcze nie wiedziałam, że to The Same Deep Water As You… Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby powiązać ten dziwny, zgaszony głos śpiewający „Kiss me goodbye…” z Just Like Heaven, Fight, Close To Me i innymi tego typu kawałkami, które podobały mi się od dawna, a które ponagrywałam z jakichś list przebojów, telewizji i tym podobnych rzeczy. Nazwa The Cure obiła mi się wprawdzie o uszy, ale nawet nie wiedziałam jak się to pisze i co znaczy.
Raz lub dwa widziałam mimochodem w „Wideotece” rozczochranego Romea, tańczącego z oniryczną Julią w bieli, wydawało mi się to zabawne, i nic… Żyłam w swoim świecie, dość zamkniętym i ponurym. Nie wiedziałam, czego się słucha. Nie miałam znajomych…
Kiedyś Robert powiedział o pewnym okresie swego życia, że wszystko wydawało mu się totalnie przesrane, i wszystko o czym myślał, że sprawia mu przyjemność, tak naprawdę wcale mu jej nie sprawiało.
W tamtym czasie mój stan ducha był dokładnie taki sam. I nagle The Same Deep Water As You mnie zaskoczyło. Było ciemno. Zrobiłam głośniej. Tomasz Bekinski powiedział kilka słów entuzjastycznego wstępu. Nie pamiętał czy puszczał coś jeszcze tamtego wieczoru… „Co za facet?” – uśmiechnęłam się. Dziś „Pornography”. Dobra… tytuł brzmi obiecująco. Po chwili muzyka. (!!!) Ale co to jest?!! Symfonia destrukcji, obrzydzenia i nienawiści! Uosobienie mojej osoby i tego, co latami nagromadziło się w mózgu, a nie miało odwagi wybuchnąć! I te teksty czytane przez Beksińskiego… Wyliczające po kolei każdą z moich prywatnych obsesji… Ostatnie, upiorne, chaotyczne dźwięki, tak podobne do bełkotliwego krzyku własnych myśli!…
Rozpłakałam się pierwszy raz od kilku lat. Zrobiło mi się lżej… Jeszcze chwilę wcześniej miałam ochotę roztrzaskać sobie głowę o kant stołu, byleby tylko uciszyć wewnętrzne zawodzenie… teraz zmieniłam zdanie… Kto to jest ten pan Smith?! Psychiatra – wolontariusz?!…
Pan Smith okazał się małym, śmiesznym, uszminkowanym kolesiem w białych pepegach, głupawej koszuli, otoczonym świtą dziwnych gości. Jego ironicznie podmalowane oczy, spoglądające z gazecianego plakatu, który zdobyłam nazajutrz od znajomej kioskarki, wydawały się ze dwa razy większe niż u innych osobników gatunku Homo Sapiens i od razu przypadły mi do gustu, tak więc postanowiłam ozdobić swój pokój ogromnym freskiem z tymi oczyma w roli głównej…
Łatwiej postanowić niż zrealizować! Po trzech tygodniach nadarzyła się okazja… Pracowałam do trzeciej nad ranem po czym, zadowolona z efektu, położyłam się spać. Obudził mnie okrzyk zgrozy i… nic więcej. (!)
Dopiero miesiąc później, kiedy dzieło zobaczyła moja babcia i uznała je za portret samego Księcia Piekieł, zaczęły się poszturchiwanki, awantury, połączone ze żmudnymi wysiłkami rodzicieli, podejmowanymi w celu usunięcia malowidła. Niestety wysiłki owe spełzły na niczym. Farba zbyt głęboko wgryzła się w ścianę! Po familijnej naradzie orzeknięto, że z całą pewnością przyłączyłam się do ugrupowania satanistów. Stąd – jak sądzono – Lucyfer w moim pokoju i czarna barwa strojów, w które zaczęłam się przyodziewać…
Czas mijał. Głowa mi się rozczochrała. Cure’owy imaż nabierał rumieńców, aż stał się cokolwiek przesadzony (miałam bardzo długie włosy). W naszym niewielkim miasteczku wzbudzał straszny skandal. Zrazu trudno się było przyzwyczaić – takiemu introwertykowi jak ja – do ludzi przystających na ulicy z okrzykiem: „Wariatka!” czy „Narkomanka!” na ustach, ale filozoficzne milczenie okazało się najlepszą obroną.
W szkole pani dyrektor tylko raz zadała mi cokolwiek niedorzeczne pytanie: „Dziecko!.. Czy ty wiesz, że jesteś umalowana?!” Kiedy grzecznie odpowiedziałam, że – o ile się nie mylę – zdają sobie z tego w pełni sprawę, nie powiedziała już nigdy nic na ten temat. Do dziś zachodzę w głowę dlaczego? Zwłaszcza, że inne dziewczyny obrywały lufy z tzw. kultury osobistej za bezbarwny lakier do paznokci. Cóż, może pomyślała, że zwariowałam… Fakt – wyglądałam jak czarownica. Paradując po mieście w tych zabawnych fatałaszkach, upodabniających mnie raczej do członków rodziny Adamsów, niż fanów Cure’a, nie mogłam ujść uwadze pewnych osób. Tak więc pewnego dnia podeszła do mnie nieznajoma dziewczyna spowita w czerń i z uśmiechem szarpnęła za ręcznie robioną plakietkę. „Cześć Robertowa” – roześmiała się, i tak poznałam innych. Jak się wkrótce okazało, było ich trochę…
Trwał rok 1989. W prasie, w radiu, na ulicach rozpętała się istna Curemania. Wstyd mi było przyznać się do niesłuchania Lekarstwa… Audycje Beksińskiego osiągnęły szczyt popularności, traktowano je jak Dziesięć Przykazań, przyjmowano bezkrytycznie. Trochę to śmieszne… Niektórzy bardzo ciężko trawili pewne rzeczy, ale mimo wszystko chcieli się pochwalić, że „mają”. Korzyść z tego była dość wymierna. Mogłam bez problemu zdobyć od bogatszych koleżanek ciekawe nagrania, zarejestrowane na sprzęcie o wiele lepszym od mojej rozklekotanej Emilii.
A kiedy dziś przypomnę sobie z jakim zachwytem przyjęłam pojawienie się w domu stereofonicznego „jamnika” i walkmana marki Philips – podarunku od ciotki ze Szwecji! Wcześniej nigdy w życiu nie słyszałam muzyki na słuchawkach. Chodziłam po ulicach z „Seventeen Seconds” na uszach, wodziłam wzrokiem za dźwiękiem przetaczającym się koliście po mojej głowie! To było niesamowite! Robert szepcze Ci coś do ucha, z tyłu wali perkusja, gitary lewitują – Bóg wie gdzie – to z przodu, to z boku, fantazja! A Forest zapamiętam na całe życie. Zawsze zmuszał mnie do biegu!
Z czasem na straganach zaczęło pojawiać się piractwo. Mam nawet kilka kwiatków z tego okresu, m. in. Disintegration na analogu – obrzydliwie okrojone z najlepszych kawałków, powyciszane, itd… Z kasetami zdarzały się zabawne historie. Kiedyś jedna z dziewczyn nabyła coś takiego z Robertem trzymającym jakieś napompowane serducho na okładce. Miało to tytuł Love Ballads. Gość, co tym handlował, za nic nie chciał się zgodzić na rozpakowanie i sprawdzenie co jest wewnątrz. Puściliśmy to i tarzaliśmy się ze śmiechu. Zawartość składała się z serii rzewnych ballad disco polo czy czegoś w tym guście. O innych lokalnych wytworach, zawierających klozetowo-sztubackie przyśpiewki, nie wspomnę. Teksty miało to niecenzuralne… I dlaczego Robert firmował to swą twarzą?.. Tego chyba nikt nie zgadnie…
Wraz z nastaniem cieplejszej pory roku nabraliśmy zwyczaju zbierania się na rynku. Siedząc na ławkach słuchaliśmy Pictures Of You, Glove’a, i tak powstało spontaniczne mini Cureparty, odbywające się prawie co wieczór pod rozkwitającymi kasztanami. Oprócz nas schodzili się na nie metale, punki, rastamani, fani Dżemu i inni. Nie było podziałów. Ponieważ jednak magnetofonem marki Kasprzak – który zabawiał gości – zarządzał (nieżyjący już) nasz kolega Robert – niezwykły autokrata, powiewy demokracji w postaci melodii punkowych czy reggae zdarzały się nader rzadko, co niektórym osobom nie przeszkadzało w odtańczeniu pogo przy… Lovesong’u!..
Przy mniej sprzyjającej aurze Cureparty przenosiło się do dyskoteki organizowanej co sobota w Miejskim Ośrodku Kultury. Zabawa była pyszna! Sprzęt miejscowego DJ’a – jakkolwiek pozostawiający wiele do życzenia – miał nieporównywalnie więcej zalet od – nawet najnowszego – Kasprzaka…
Ustawialiśmy się w kółeczko i wykonywaliśmy jakieś dziwaczne pląsy – coś zbliżonego do „Greka Zorby” – ku uciesze gawiedzi zdezorientowanej zmianą klimatów muzycznych. Oczywiście w międzyczasie stałam się darmowym producentem plakietek, koszulek, maskotek, itd… W końcu jednak postanowiłam się ukomercyjnić i zaczęłam prowadzić handel wymienny – gadżety w zamian za 90-tki Sony. Muzyczne zbiory skrzętnie chowałam po kątach pokoju, bo zdarzało się, że były złośliwie kasowane. Taki los spotkał całą moją kolekcję Siouxsie and the Banshees i „Japanese Whispers”, którego było mi szczególnie żal… Kiedy zagrożono mi spaleniem „nieprawomyślnej” odzieży zrozumiałam, że wkrótce trzeba będzie spakować manatki i iść na swoje…
Gdy rok później wyprowadzałam się z domu ojciec rzucił za mną ówczesne sto tysięcy złotych i powiedział: „Zdechniesz z głodu!” Jak widzicie nie zdechłam i dziś piszę te oto skromne słowa…
Autorką tekstu jest Ann-Mary Wolny
„Pamiętniki” to historie opowiedziane przez Was o tym, jak poznaliście muzykę The Cure, towarzyszące temu uczucia lub związane z tym anegdoty. Zachęcamy do przysylania własnych na adres: [email protected]