Wywiad z 2000 roku, przeprowadzony przez: M. Tye Comer, umieszczony w oryginale na serwerze Yahoo.
MTC: Kiedy nagraliście Bloodflowers?
RS: Sesja nagraniowa składała się z dwóch części. Najpierw pracowaliśmy około miesiąca przed Bożym Narodzeniem ’98 i później przez kilka miesięcy wiosną ’99. Następnie miksowałem te nagrania przez dłuższy czas a ostatecznie wszystko było zgrane w czerwcu ’99. Także to wszystko razem trwało dość długo.
MTC: Czy to była świadoma decyzja opóźnić datę wydania albumu?
RS: Tak. Chcieliśmy wydać płytę na Halloween ’99, tak w Cure’owym stylu (śmiech). Ale jak to wszystko zaczęło się przedłużać, ludzie z różnych wytwórni płytowych zaczęli stawać się niechętni do promowania albumu w okresie przedświątecznym, przedmillenijnym itp. itd… Poza tym nie ma oczywistego singla na albumie, a więc stali się również trochę nerwowi nie wiedząc co z tym fantem począć. Sądzę, że w pewnym sensie chcieli odłożyć sobie na później przyjemność wymyślenia sposobu jak sprzedać ten album.
MTC: Czy to Cię zmartwiło, że wytwórnia zdecydowała się przesunąć datę wydania płyty?
RS: Ten problem tak naprawdę sięga jeszcze albumu Galore [ukazał się w 1997]. Różne wytwórnie chciały aby był to album typu 'greatest hits’, ja z kolei nalegałem by były to single z drugiej dekady istnienia zespołu. Zgodnie z kontraktem do mnie należy ostateczna decyzja jak mają wyglądać końcowe wersje naszych płyt. I wtedy nasza wytwórnia – nie Elektra [wytwórnia reprezentująca The Cure w USA – przyp. MH], ale Polydor w Europie – olał tą płytę. Po prostu w ogóle jej nie promowali. Nie przeprowadzili kampanii reklamowej, wydrukowali tylko minimum reklamówek jakie zapewnia kontrakt. W rezultacie płyta nie weszła na listy przebojów a ja nie poczułem się zbyt ciekawie. Nie chciałem przechodzić tego ponownie z 'Bloodflowers’, ponieważ ta płyta znaczy zbyt dużo dla mnie i nie chciałbym aby stała się jakąś banalną gierką dla wytwórni płytowych. Z artystycznego punktu widzenia byłem bardzo zawiedziony, ponieważ jest to trochę nostalgiczny album. Ma nastrój takiej smutnej tęsknoty za przeszłością i miał być czymś w rodzaju zakończenia dekady dla mnie. Chociaż jednocześnie nie miałem na myśli i nie chciałem, żeby ludzie wyrzucili ją przez okno w Sylwestra ’99 i więcej nie słuchali. Pozytywną stroną było to, że te parę miesięcy pozwoliło nam więcej poćwiczyć i lepiej przygotować się do grania nowych utworów na żywo jak już płyta się ukaże. Zamierzamy zagrać kilka koncertów promocyjnych i zrobić jeszcze parę innych rzeczy związanych z wydaniem płyty, co dla nas będzie raczej nowością. Zazwyczaj wszyscy ostro się sprężaliśmy, śpieszyliśmy się z grafiką okładki a data wydania płyty zbliżała się strasznie szybko.
MTC: To chyba niezbyt komfortowe uczucie gdy wasza wytwórnia płytowa nie promuje was należycie po tylu latach takiej kariery.
RS: Cóż, przez ostatnie 20 lat wydawania naszych albumów, każdy z nich był większym sukcesem komercyjnym od poprzedniego. I to po raz pierwszy nie sprawdziło się w przypadku 'Wild Mood Swings’. 'Wish’ był naszym największym sukcesem komercyjnym i wtedy, 4 lata później ukazał się 'WMS’. To była trochę długa przerwa i… wylądowaliśmy niżej niż poprzednio, czego zresztą się spodziewałem. Wiesz, myślę, że każdy spodziewał się, że wystartujemy z tej samej pozycji, na której byliśmy 4 lata wcześniej i znowu podniesiemy się o kolejny szczebel. A to nie tak działa. Nagle wytwórnie płytowe zdały sobie sprawę, że w ogóle nie mają pojęcia dlaczego my wciąż rośliśmy, ponieważ to w żaden sposób nie było związane z marketingiem, promocją i innymi takimi rzeczami. Od tamtego czasu zaczęli się trochę motać. Wiesz, to jest tak – myślę, że 'Bloodflowers’ to… jedna z trzech najlepszych płyt The Cure kiedykolwiek nagranych, tymczasem wytwórnie za bardzo nie wiedzą jak ją promować. Osobiście w ogóle mnie to nie rusza. Wynalazek Internetu bardzo dobrze służy zespołowi. Podczas kilku wywiadów, których niedawno udzieliłem, mówiłem, że jest to typowy, wzorcowy album The Cure. Kiedy ludzie go usłyszą, na sieci zobaczysz opinie, które potwierdzą moje słowa.. I myślę, że właśnie takie słowo mówione zwróci uwagę ludzi na ten album.
MTC: Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do „wzorcowego”, „pierwotnego” brzmienia The Cure na 'Bloodflowers’?
RS: Z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że z 39-latka stałem się 40-latkiem i poczułem, że chcę stworzyć album, który zaznaczy ten fakt, podobnie jak to było z 'Disintegration’ kiedy kończyłem 30 lat. Także pomyślałem sobie, że spróbuję zrobić coś podobnego, jednocześnie miałem szczere pragnienie zaznaczyć ten przejściowy okres. Wiesz, to jest powód dlaczego zespół zawsze istniał – abym mógł wyrazić siebie. Mimo to nie napisałem autobiograficznego albumu od czasu ’Disintegration’ i tak naprawdę nie byłem przekonany czy powinienem. Kiedy piszę muzykę, nigdy nie wiem o czym napiszę aż do momentu kiedy jest to już napisane. I cały czas piszę w różnych stylach. Tym razem zdecydowałem, że będę pracował tylko nad tymi piosenkami, które pasują mi do tego specyficznego klimatu. Ludzie w wytwórni płytowej byli trochę przestraszeni kiedy posłuchali 'Bloodflowers’ – zrozumieli, że nie będą mieli kolejnego singla radiowego. A ja tym razem po prostu nie miałem ochoty na pisanie i granie popowych piosenek. Chciałem aby ten album był bardziej spójny i głębszy emocjonalnie… i nie był poprzerywany radiowo-przyjaznymi singlami. Pamiętam czasy 'Disintegration’, gdy wcale mnie nie obchodziło czy cokolwiek będzie komercyjne czy nie, cały czas chciałem mieć określony stan umysłu. Chciałem czegoś takiego, że będę mógł sobie usiąść, słuchać przez godzinę a nastrój nie byłby niczym zmącony, tak jak 'Disintegration’ i 'Pornography’. Zanim nawet zaczęliśmy nagrywać, już wtedy znałem kolejność utworów na płycie, ich tempo i tonacje. Stworzyłem w sobie obsesję, która pokazała mi końcowy kształt płyty zanim jeszcze zaczęliśmy ją robić.
MTC: Czy Ciebie, podobnie jak Twoją wytwórnię, chociaż trochę nie martwi, że na płycie nie ma typowego singla radiowego?
RS: Kiedy tworzysz taki album jak 'Bloodflowers’ musisz całkowicie pozbyć się takich myśli. Nie sądzę by na tym etapie kariery The Cure było dobre dla mnie iść na muzyczne kompromisy, po to by mieć większy sukces komercyjny. Myślę, że swój sukces komercyjny już odnieśliśmy i byłoby to bardzo chciwe gdybyśmy myśleli o tym teraz.
MTC: Łatwiej jest stworzyć koncepcyjny album jak 'Bloodflowers’ od bardziej popowego jak 'Wild Mood Swings’?
RS: Dla mnie łatwiej, aczkolwiek inni tego nienawidzą. Simon [Gallup – basista] i Roger [O’Donnel – klawiszowiec], którzy byli w zespole podczas nagrywania 'Disintegration’ nienawidzili nagrywać tamten album. I po dwóch tygodniach nagrywania 'Bloodflowers’ powiedzieli, że ten już też znienawidzili. Prawda jest taka, że pozostałych czterech członków zespołu odeszło ode mnie przed miksowaniem, ponieważ nie odpowiadała im atmosfera panująca w studio. Każdy skład The Cure zawsze twierdził, że jest najlepszym składem. Dzień przed wejściem do studia aby zacząć nagrywanie 'Bloodflowers’ puściłem innym 'Pornography’ i 'Disintegration’ i powiedziałem: „To są dwa fantastyczne składy The Cure. Żeby mieć jakiekolwiek szanse aby stać się najlepszym składem The Cure musicie stworzyć album, który będzie miał w sobie właśnie taką dawkę emocji. To nie ma znaczenia, że na 'Wild Mood Swings’ było kilka świetnych utworów. Tym, za co pamięta się The Cure są właśnie takie albumy.” Kiedy nagrywaliśmy 'Wild Mood Swings’ w domu było pełno przyjaciół, rodzin, śmiejących się ludzi, 26 osób na obiedzie… i tego typu klimaty. W czasie 'Bloodflowers’ absolutnie nikt kto nie brał udziału w nagraniu nie mógł wejść do studia. Łatwiej mi było pracować gdy nikt nie rozmawiał i nikt się nie śmiał. Każdy myślał, że jestem okropny i pewnie tak było. Tyle, że ja chciałem aby każdy maksymalnie skupił się na płycie. Przez trzy miesiące reszta świata przestała istnieć a ja nie martwiłem się niczym z wyjątkiem nagrywania albumu. Ostatni raz pracowałem tak 10 lat temu. Osobiście dało mi to dużo radości, ponieważ kiedy zaczynaliśmy robić tę płytę, byłem bardzo niepewny co do zespołu. Zastanawiałem się, że być może osiagnęliśmy naturalny koniec i trochę zaczynałem być rozczarowany tym co robię w The Cure. Ale cały ten proces tworzenia albumu i jego końcowy wynik dał mi ponowny entuzjazm co do zespołu, ponieważ myślę, że ta płyta jest bardzo dobra. Ludzie zawsze mówią o terapeutycznym wpływie tworzenia muzyki i w większości przypadków są to bzdury, ale ja, po raz pierwszy od 10 lat właśnie tak się poczułem i czuję się z tym naprawdę świetnie. Kiedy poprosiłem resztę zespołu o posłuchanie płyty po ostatecznym zmiksowaniu byli zdumieni jak była ona dobra. Nie sądzę, żeby zdawali sobie sprawę co robią w czasie kiedy to robili. Także mimo, że nie podobał im się sam proces tworzenia albumu, sądzę, że doceniają sposób w jaki to robiłem. I jesteśmy dobrymi przyjaciólmi ponownie. Mają tylko nadzieję, że w ten sam sposób nie będziemy nagrywać następnej płyty.
MTC: Następnej płyty? Czy zaprzeczasz pogłoskom, że to miało być ostatnie wydawnictwo The Cure? Ten album stwarza przecież takie poczucie końca.
RS: Cóż, myślę, że teksty na płycie dość przejrzyście pokazują, że kiedy je pisałem, pisałem je na ostatni album The Cure. Myślę, że w świadomości każdego z nas była taka myśl, że jest to ostatnia rzecz jaką robimy, przynajmniej w tym składzie. I to była kolejna przyczyna dlaczego nie podobało im się specjalnie nagrywanie tej płyty. Nie było to zbyt komfortowe uczucie, ponieważ tak naprawdę nikt nie chciał się rozstawać, a ja natomiast myślałem, że być może jednak powinniśmy. Czułem, że ta zespołowa energia, która głównie pochodzi ode mnie, zniknęła gdzieś i jedyne co chciało mi się stworzyć to jedną, wielką pieśń pożegnalną. Dziwne jest jednak to, że od czasu jak nagraliśmy ten album, czuję się zupełnie odwrotnie. Jestem naprawdę zadowolony z zespołu. Bardzo się cieszę, że zagramy te utwory przed publicznością. Myślę, że zdarzą się niesamowicie emocjonalne koncerty podczas tej trasy. To, czy cokolwiek zrobimy później jest, jak zwykle, nie do przewidzenia. Ale różnica polega na tym, że tym razem chciałbym… Gdybyś spytał się mnie o to samo dokładnie rok temu odpowiedziałbym, że absolutnie nie ma takiej możliwości bym jeszcze cokolwiek nagrał z The Cure po tym albumie. I tak naprawdę się czułem. Ale jeśli za rok będziemy nadal dobrymi przyjaciółmi, to jest duże prawdopodobieństwo, że nagramy następny album. Ale głowy za to nie dam. Jeśli 'Wild Mood Swings’ miałby być ostatnim albumem The Cure to nie byłbym najszczęśliwszy, ponieważ nie brzmi on odpowiednio jak na ostatni album The Cure. Z kolei 'Bloodflowers’ brzmi tak jak ostatni album The Cure brzmieć powinien.
MTC: Jak już wspomniałeś o słynnych częstych zmianach składu The Cure, jak bardzo inni członkowie zespołu przyczyniają się i jaki mają wpływ na brzmienie zespołu i artystyczny kierunek, w którym zmierzacie?
RS: Myślę, że w naszym oryginalnym składzie, jako trio – ja, Simon i Lol [Tolhurst – ówczesny perkusista i późniejszy klawiszowiec The Cure – przyp. MH] – mieliśmy bardzo charakterystyczne brzmienie. W pewien sposób, brak umiejętności gry na bębnach Lola, jego niezdarny brak poczucia rytmu, powodował, że nasze brzmienie było bardzo unikalne i bardzo charakterystyczne. Szczyt frustracji nastąpił jednak w czasie nagrywania 'Pornography’. Simon i ja trzymaliśmy pałki stojąc po obu stronach Lola i bębniliśmy razem z nim, ponieważ sam był zbyt słaby fizycznie aby to robić, a chcieliśmy mieć bardzo głośne dudniące brzmienie. Później zespół się rozpadł, Lol został odsunięty na bok i już nigdy więcej nie wniósł niczego do zespołu w sensie artystycznym. Myślę, że rdzeń zespołu, który stworzył ’The Head On The Door’, który istniał od ’84 do ’92 i był podstawą powstania 'Kiss Me…’, 'Disintegration’ i 'Wish’, był wspaniały. Przede wszystkim był to rewelacyjny zespół na żywo. Robiąc nasz najnowszy album, myślę, że obecny skład naprawdę dojrzał. Myślę, że szczególnie Jason [Cooper] udowodnił, że jest perkusistą jakim zawsze sądziłem, mógłby być. Boris [Williams] zawsze był najlepszym perkusistą The Cure, ale byłem totalnie zaskoczony jak bardzo poprawił swoje umiejętności Jason w ciągu ostatnich kilku lat. To był niesamowity moment móc usłyszeć to co wcześniej miałem w głowie przeniesione na taśmę. Myślę, że dla ogólnej publiczności The Cure to Robert Smith plus kilku gości. I jak sądzę, to z czego ludzie nie zdają sobie sprawy to fakt, że dla mnie najważniejsze jest to, kto jest w zespole. I chociaż nie zmienia to tego jak piszę, przekłada się to na sposób w jaki nagrywamy płytę.
MTC: Co według Ciebie spowodowało, że The Cure odegrał tak istotną rolę w muzyce alternatywnej?
RS: To bardzo dziwna mieszanka różnych rzeczy i oczywiście są tu też apsekty, o których nie mam pojęcia. Ale ogólnie, myślę, że sercem wszystkiego są piosenki. Bez muzyki, wszystko co mówię nie miałoby żadnej siły przekazu. Wiesz, są tysiące ludzi, którzy piszą mając dobre zamiary, ale bez piosenek nie mają żadnej szansy. Po prostu wydaliśmy piosenki, które spodobały się ludziom, nawet jeśli były to tylko te płytkie emocjonalnie. Poza tym byliśmy w stanie utrzymać pewną część naszych słuchaczy, co jest kluczem do zwiększenia ich ilości. Im dłużej gramy, tym więcej ludzi utożsamia się nie tylko ze mną jako wokalistą, ale z tym co reprezentuje cały zespół. A to jest już sukcesem samym w sobie bez żadnych publicznie komercyjnych podtekstów. Na przykład nigdy nie pozwoliliśmy aby nasz muzyka była używana w reklamach. Jest to bardzo proste ale jednocześnie rzadko spotykane. I myślę, że do pewnego rodzaju osób takie rzeczy trafiają. To pewna wrażliwość istniejąca w zepole. To co robimy, robimy na naszych własnych warunkach. Jeśli z tego powodu odniesiemy porażkę – w porządku. Ale nie chcemy odnosić sukcesu za kogoś. To brzmi może trochę zarozumiale, bo przecież odnieśliśmy sukces i łatwo jest tak powiedzieć. Ale nie raz otrzymywaliśmy propozycje aby pójść łatwiejszą ścieżką do sukcesu komercyjnego i za każdym razem odrzucałem je. To co zawsze napełniało energią The Cure nie był pęd do sukcesu. To zawsze był koniec sam w sobie. A to, że reszta jeszcze dobrze się przy tym bawiła było dodatkowym plusem. Cieszy mnie sukces, który odnieśliśmy, ale nie był on siłą motywującą istnienie zespołu.
MTC: Czy było trudno zaakceptować fakt, że zespół odniósł sukces?
RS: Raczej nie, dlatego, że następowało to bardzo powoli. We wczesnych latach, kiedy graliśmy jeszcze w trójkę, chciałem być jak Wire albo The Banshees. To były grupy, które intensywnie wtedy naśladowałem. To było pokolenie, które nastąpiło tuż przede mną, dosłownie rok wcześniej. Mieli w sobie pewną siłę, która przerastała punk. Chciałem aby The Cure również było takie, ale nigdy tacy nie byliśmy. Na początku brzmieliśmy trochę jak Buzzcocks, ale myślę, że powodem było moje bardzo początkujące pisanie. Myślę, że zainspirowane wczesnymi Beatlesami – takie trzy-minutowe gitarowo-popowe piosenki. Ale kiedy na początku lat 80-tych wykształciliśmy swoje własne brzmienie, The Cure rozwinął się w coś czego wcześniej bym się nie spodziewał. I dużo trudniejsze było dla mnie stać się liderem czegoś w rodzaju kultowego zespołu niż w późniejszych latach 80-tych z zespołu kultowego przeistoczyć w się zespół, który odniósł komercyjny sukces ze swoimi singlami, zwłaszcza w Ameryce. Właśnie ten wczesny okres zespołu był dla mnie bardziej napięty emocjonalnie. Powód dlaczego zrobiłem sobie przerwę od tego wszystkiego po 'Pornography’ był taki, że przestałem sobie dawać radę z tym co się działo. Potem grupa rozszalała się na scenie popowej, nagrywając „Lovecats”, „Let’s Go To Bed” i te wszystkie inne kawałki… Ale tak naprawdę nie odczułem wtedy, że grupa zaczynała odnosić sukces bo obok działo się pełno różnych innych rzeczy. Także do czasu kiedy mieliśmy już spory sukces, pod koniec lat 80-tych, przeszedłem tak wiele zmian i faz, że nie było dla mnie w tym nic dziwnego, tak wyglądało po prostu moje życie. Wiesz, patrząc teraz wstecz to wszystko wydaje się bardzo dziwne. Ale jedyny raz kiedy faktycznie czułem, że coś się zmienia w mojej osobowości to był czas kiedy byliśmy w trasie z płytą 'Kiss Me Kiss Me Kiss Me’ w Ameryce w 1987. Pamiętam, że w połowie touru stawałem się trochę wkurzony, ponieważ gdziekolwiek bym nie poszedł ktoś się na mnie gapił – i to był pierwszy raz kiedy zdałem sobie z tego sprawę. Nie byłem przygotowany na taką skalę sukcesu, który osiągnęliśmy. Ale przywykłem do tego i stało się to częścią mojego życia z The Cure.
MTC: Czyli pogodziłeś się już ze swoją sławą?
RS: Kiedy zespół wychodzi do ludzi robić coś, spodziewam się, że będzie ileś tam osób, które będą się za tobą odwracać i podchodzić do ciebie. To stało się częścią mojego życia i nie buntuję się przeciw temu. Nie cierpię ludzi, którzy narzekają, że są rozpoznawani itp. Wiesz, pozytywne strony tego wszystkiego i wolność, którą dzięki temu zyskałem są ogromne. Poza zespołem zawsze żyłem tak samo, wśród tych samych ludzi, z tymi samymi przyjaciółmi. Wyrosłem w pewnego rodzaju solidnym środowisku, zawsze miałem do czego wracać, także sława nie miała tutaj żadnego negatywnego wpływu. Ludzie w moim mieście wiedzą czym się zajmuję, ale nie interesuje ich to ani trochę. Cały czas robię zakupy w tych samych sklepach i kasjerki już dawno przestały się za mną oglądać.
MTC: Kiedy zdałeś sobie sprawę z wpływu zespołu na studenckie stacje radiowe? [chodzi o college w USA, w których Cure zawsze był ogromnie popularny – przyp. MH]
RS: Zdaliśmy sobie z tego sprawę bardzo wcześnie. Pamiętam trasę 'Seventeen Seconds’ po Zachodnim Wybrzeżu, która całkowicie opierała się na naszym sukcesie w studenckim radio. Wcześniej nikt nigdzie nas nie grał. Nawet w połowie lat 80-tych staliśmy się bardziej popularni, ale i tak nie grały nas publiczne stacje radiowe, nie byliśmy grupą „popularną”. To tak jak byśmy połączyli dwa światy, albo usiedli między dwoma krzesłami – między alternatywą i popem. Dla wielu dziennikarzy muzyki pop The Cure jest wciąż zbyt alternatywny. Dla dziennikarzy muzyki alternatywnej jesteśmy czasami zbyt popowi. Czasami na tym korzystamy, czasami tracimy. Osobiście podoba mi się ta sytuacja, ponieważ odzwierciedla ona to co robi nasz zespół. Nie zdzierżyłbym wciśnięcia nas w ramy alternatywne. I jednocześnie nie chciałbym myśleć, że próbujemy się wpasować w ramy muzyki, która w danej chwili jest popularna. Myślę, że dopasowano nas do muzyki popularnej wtedy kiedy akurat pasowaliśmy do niej. Także mimo, że odnieśliśmy sukces, czuję, że jesteśmy grupą alternatywną, tyle, że nie tą alternatywną.
MTC: Jak zareagowałeś na krytykę niektórych „zaprzysiężonych” fanów do The Cure po tym jak single typu 'Just Like Heaven’ i 'Lovesong’ zaczęły okupować czas antenowy komercyjnego radia i MTV?
RS: Myślę, że to co nas ocaliło i co bardzo szybko zrozumieli fani The Cure to to, że potrafiliśmy nagrywać hity takie jak 'Just Like Heaven’ i jednocześnie zachować naszą integralność. Myślę, że to taki trick, który większości ludzi się nie udaje. Nie do końca wiem jak my to robiliśmy, ale uwielbiam obie strony naszej twórczości. Naprawdę lubię kręcenie teledysków i tworzenie takiego auto-kpiącego, idiotycznego wizerunku. I jednocześnie lubię wychodzić na scenę i grać przed tysiącami ludzi przez 2 i pół godziny i schodzić ze sceny z płaczem bo koncert był tak emocjonalny. I myślę, że kiedy ludzie zrozumieli, że te dwie strony nie są nie do pogodzenia i mogą istnieć obok siebie, wiele z tych pierwotnych uczuć naszych starszych fanów złagodniało i dali nam więcej swobody. To oczywiście dla nas bardzo korzystne, dzięki temu mogliśmy utrzymać wielu oddanych fanów.
MTC: I przede wszystkim dla ciebie było korzystne to, że 'Disintegration’, które jest klasycznym albumem The Cure jak powiedziałeś, było równocześnie jednym z największych sukcesów zespołu.
RS: Mieliśmy przyjęcie dla wytwórni płytowej, podczas którego słuchaliśmy demo 'Disintegration’ – było to około miesiąc przed ukończeniem tego albumu i pamiętam ciszę, jaka zapadła po wysłuchaniu. Po prostu szefowie firmy oczekiwali Kiss Me… część druga. Na ich twarzach widziałem jedynie wyraz totalnego zaniepokojenia. Tydzień później zostałem poinformowany, że popełniam komercyjne samobójstwo. Chcieli odłożyć datę wydania albumu myśląc, że jestem „z premedytacją niezrozumiały” – to autentyczny cytat z ich listu. Zachowałem ten list do dzisiaj i pamiętam o nim zawsze dlatego, że przecież 'Disintegration’ sprzedało się w kilkumilionowym nakładzie. Od tamtego czasu wiem, że wytwórnie płytowe nie mają zielonego pojęcia co The Cure robi i czym jest. Także teraz czekam aż ktoś powie mi, że popełniam komercyjne samobójstwo z 'Bloodflowers’.
MTC: Czyli współpraca między Cure a muzycznym przemysłem nie zawsze była gładka. Czy nie sądzisz, że dzisiaj producenci dają jeszcze mniej swobody młodym zespołom aby mogły rozwijać się we własnym tempie?
RS: Jestem szczęśliwy, że rozwijaliśmy się w naszych czasach, w tej chwili wszystko odbywa się dużo szybciej. Nie było to trudne ewoluować powoli, dlatego, że po prostu nie zgadzałem się na wszelkie propozycje, które miały nas wynieść na następny poziom. Byłem wystarczająco szczęśliwy jeśli sprzedaliśmy tyle płyt, że mogliśmy pozwolić sobie na nagranie następnego albumu. Tak właśnie kierowałem zespołem we wczesnych latach. Wielu ludzi opowiada, że robi coś na swoich własnych warunkach, ale tak naprawdę bardzo niewielu tak postępuje. Wszystko przez to, że ludzie myślą, że jeśli już pojawiła się szansa to jest ona tylko jedna i trzeba ją zgarnąć. To część naszej dzisiejszej kultury – zgarnij to, bo może już nie będziesz miał drugiej okazji. Ale kiedy The Cure się rozwijało, nie było takich myśli. Omijaliśmy okazje, ponieważ ilość wiary w siebie jaką mieliśmy podpowiadała nam, że możemy sobie pozwolić na pozostanie samemu aż do momentu kiedy sami stworzymy taką kulturę wokół zespołu, która spowoduje, że wytwórni płytowej nawet nie przyjdzie do głowy by ingerować w nasze sprawy. Rozwijaliśmy się z dala od przemysłu muzycznego. Nie jestem pewien czy miałbyś możliwości postępować tak w tej chwili.
MTC: Jakie są różnice między 'wtedy’ a 'teraz’?
RS: Myślę, że byłoby dużo trudniej, ponieważ konkurencja jest dużo większa. Jest bardzo dużo walki o przestrzeń i pieniądze przechodzą z rąk do rąk bardzo szybko. Ludzie są dużo mniej skłonni aby ryzykować rozwój zespołu, ponieważ muszą się tłumaczyć z wydawanych pieniędzy. Wszystkim rządzą teraz księgowi. Prawnicy i księgowi zarządzali kiedyś również, ale było tam też miejsce na swobodę twórczą i decyzje artystów. Myślę, że trudniej w tej chwili o decyzje podejmowane na podstawie czysto artystycznej. Kiedyś polegało to na intuicji, teraz całkowicie zależy to od rynku i demografii. Teraz to nauka i analizy. Marketing i promocja istniały zawsze, ale w tej chwili zyskały one tak duże znaczenie, że byłoby bardzo trudno wytwórni płytowej zachęcać zespół do rozwoju. Na koniec dnia wytwórnia oczekuje, że zespół sprzeda dużo płyt i nie sądzę, żeby interesowało ich cokolwiek innego. My zostaliśmy przy wytwórni niezależnej [Fiction], która kiedyś odeszła od dużego koncernu… i myślę, że to było bardzo dobre dla nas. Nie mieliśmy poparcia i nie stał za nami żaden gigant, potraktowaliśmy to jako ograniczenie i dzięki temu pracowało nam się bardzo dobrze. Wszystkie decyzje podejmowaliśmy wewnątrz świata Fiction/The Cure i następnie było one prezentowane jako wersje ostateczne Polydorowi i Elektrze. Takiego wyboru dokonaliśmy bardzo wcześnie by zapewnić sobie miejsce na rozwój. Gdybyśmy myśleli, że tracimy jedyną szansę, żałowalibyśmy tego później. Ale ponieślibyśmy porażkę według naszych reguł.
MTC: Jak udało ci się utrzymać relatywnie niezależną kontrolę nad kierunkiem kariery zespołu?
RS: To zasługa tylko i wyłącznie mojego charakteru. Przez te wszystkie lata byłem bardzo zdeterminowany by iść w kierunku, który ja wybieram i zawsze bardzo negatywnie reagowałem na wszelkie uwagi, że artysta nie ma pojęcia co dzieje się w świecie handlu. To pieprzona bzdura. Aby mieć kontrolę nad swoim własnym przeznaczeniem, swoją własną karierą musisz rozumieć idiotów, z którymi masz do czynienia. Inaczej zostaniesz złapany w pułapkę, uwięziony i udupiony, mówiąc krótko. Dokładnie rozumiem każdy aspekt tego z czym związany jest The Cure. Nie zajmuję się tym na codzień, ale muszę rozumieć dlaczego podejmowane są określone decyzje i jakie są ich reperkusje, inaczej straciłbym kontrolę nad tym wszystkim już dawno temu.
MTC: Czy w takim razie czujesz pewne pokrewieństwo z zespołami takimi jak U2 czy R.E.M., które również rozwijały się przez długie lata, zamiast obierać łatwiejsze drogi do sukcesu?
RS: Hmmm, na pewno nie czuję się „krewnym” U2. Nigdy nie czułem. Myślę, że już bardziej czułbym się bliżej R.E.M., ponieważ myślę, że wrażliwość tego zespołu jest bliższa temu co robi The Cure. Najwięcej wspólnych więzów czuję u ludzi takich jak Billy [Corgan] ze Smashing Pumpkins, albo z takim zespołem jak Mogwai, który jest nieskończenie młodszy od The Cure ale ma to coś, co trudno zdefiniować. Ja po prostu wyczuwam, że dany artysta albo zespół ma w sobie takie coś i intuicyjnie lubię to co on robi i rozumiem dlaczego to robi. Mam nadzieję, że odwzajemniają się tym samym.
MTC: Czy miałbyś jakąś radę dla nowych, młodych zespołów?
RS: Myślę, że ciężko jest udzielać rad. Jeśli masz taki charakter, że szczerze i prawdziwie chcesz tworzyć sztukę, jeśli jest to głęboko zakorzenione w tym co robisz i wiesz, że sukces albo przyjdzie albo nie, to nie potrzebujesz żadnej rady. Jeśli odniesiesz sukces, pokochasz to. Jeśli nie, nadal będziesz to kochał. Jeśli robisz coś co ma dla ciebie jakieś znaczenie, możesz być pewien, że znajdą się ludzie, którzy będą chcieli to robić również. Myślę, że jeśli ktoś nie myśli w ten sposób, nie mam dla niego żadnej rady, ponieważ nie rozumiem jak można robić takie rzeczy na inny sposób i jednocześnie z sensem.
MTC: Ostatnie pytanie. Co skłoniło cię do wzięcia udziału w jednym z odcinków 'South Park’ w 1998 roku?
RS: Po prostu według mnie to strasznie śmieszny program. Wysłali mi kilka odcinków kiedy byłem w Nowym Jorku. Po prostu zapłakiwałem się ze śmiechu i ponownie musiałem robić sobie makijaż, ponieważ cały byłem rozmazany (śmiech). Myślałem, że chcą abym wystąpił jako George Clooney i wydawał jakieś pedalskie dźwięki czy coś w tym rodzaju. Myślę, że to był naprawdę dobry pomysł, że poprosili mnie bym zagrał samego siebie. W Wielkiej Brytanii 'South Park’ ma bardzo duże powodzenie i dla młodszego pokolenia z mojej dalszej rodziny wszystko inne co stworzyłem w życiu praktycznie teraz się nie liczy w porównaniu do mojej roli w 'South Park’. To tak jakbym był teraz takim rysunkowym wujkiem dla moich siostrzeńców i po raz pierwszy od 10 lat mówią o mnie „cool”.
Wywiad z 2000 roku, przeprowadzony przez: M. Tye Comer, umieszczony w oryginale na serwerze Yahoo.
Tłumaczenie: Maciej Herman.