Niezapomniany widok oczu – relacja z koncertu The Cure w Katowicach 19.02.2008

Na tę specyficzną chorobę zachorowałam kilka lat temu… Nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kto mnie zaraził, za to do dziś pamiętam, co było nasieniem choroby- The same deep water as you… któremu nie sposób było się oprzeć.. Poddałam się bez walki.. Moje serce zostało zatrute.. Jedyną formą lekarstwa była w początkowym stadium choroby codzienna dawka The same deep water as you… Jednak stan chorobowy nasilał się już nie wystarczało jedno lekarstwo i tak sięgałam po kolejne płyty The Cure, aby móc egzystować…

Przełom nastąpił, pewnego niedzielnego wieczoru, kiedy to wprost z ust Pana Piotra Kaczkowskiego – 18 i 19 lutego The Cure w Polsce – pierwsza moja reakcja euforyczny okrzyk radości… Ale zaraz po nim pojawiły się wątpliwści, czy aby na pewno się nie przesłyszałam… A jednak nie…
I tak szybko zakupiłam bilet, który czekał, czekał, czekał i niezwykle cieszył oczy… Aż nadszedł 19 dzień lutego 2008 roku… I jedno z marzeń stało się rzeczywistością.

I don’t know what’s going on
Chłodny, deszczowy, lutowy dzień. Obudziłam się, o co najmniej 2 godziny za późno. Na szczęście już dawno zaplanowałam, że w dniu Cure’owego święta szerokim łukiem ominę uczelnię. Nerwowo krzątałam się po domu. Szybki obiad. Założenie, specjalnie na tę okazję wcześniej przygotowanych, ubrań, oczywiście w kolorze czerni. Wrzucenie do torebki kilku niezbędnych bibelotów. I biletu do… nieba.
Czułam się jakbym znów zdawała maturę. Niewątpliwie czekało mnie wielkie wydarzenie.
Jeszcze tylko 10 minut jazdy rowerem, tyle samo busem i docieram na dworzec PKP w Pszczynie skąd odjeżdża pociąg do Katowic, a gdzie czekają na mnie już moje trzy Towarzyszki. Wszystkie zniecierpliwione wyczekujemy pociągu, który spóźnia się o 40 minut, ale nie marnujemy czasu. Wymieniamy się wymarzonymi set listami. Wreszcie przyjeżdża pociąg. Wciąż nasze rozmowy zdominowane Cure’ami, bo jak w takich okolicznościach myśleć o czymkolwiek innym.

Close to me
Katowice witają nas deszczem. W głowie wciąż The same deep water as you. Rozpoczynające się właśnie odgłosami burzy. Ale wiem, że nie usłyszę dziś tego utworu, choć może kiedyś. Wędrujemy pod spodek na trzy godziny przed koncertem. Na palcach można zliczyć zgromadzonych fanów. Chcoć już zostać i czekać, ale jednak demokracja rządzi się swoimi prawami i… Idziemy na kawę.

Każda z nas obok The Cure kocha kawę, więc wybór jest w pełni uzasadniony. Jednak, ta kawa ma zupełnie inny smak w obliczu nadchodzących wydarzeń. Wszystko pachnie nam Cure’ami. Kawiarnia nabiera zupełnie nowego znaczenia. Przeradza się w nasz „salon fryzjersko-kosmetyczny”. Na szczęście zajęłyśmy miejsca na uboczu i mogłyśmy swobodnie przemienić się w „piękne cure’owe łabędzie”. Ola tapiruje nam włosy, dobrze, że kilka dni wcześniej zdecydowałam się na radykalne ścięcie, teraz mam doskonałe warunki do tapirowania. Pierwsza pod ręce Oli idzie Magda – jednak jej tapir jak i makijaż są w miarę delikatne. Wreszcie na mnie przyszła kolej. Tutaj Ola mogła pozwolić sobie na totalne szaleństwo i tak też się stało. Za co Jej jeszcze raz bardzo dziękuję.
Wychodząc z kawiarni już nie byłyśmy zwykłymi czterema dziewczynami wtapiającymi się w tłum. Naszym wyglądem ogłaszamy – to dziś jest to wielkie Cure’owe święto! W drodze do Spodka młody chłopak krzyknął na nasz widok: „The Cure”, na co otrzymał spontaniczną odpowiedź „Wiecznie żywe!”

Godzina 17 pod Spodkiem już tłoczno. Wciąż nie możemy uwierzyć, że tak blisko jesteśmy nieba.
W środku znalazłyśmy się ok. 17.45. Stanęłyśmy na płycie. I już nic nie mogło nas stamtąd ruszyć. Pozostało czekanie, ale czymże jest 120 minut wobec tych kilku lat, które przyszło nam czekać na Nich… O 19 pojawił się na scenie support, ale nie byłam w stanie przyjąć ich muzyki, gdyż myśli wybiegały w nieodległą przyszłość. Raj był na wyciągnięcie ręki…

All I want
I tak o 20 na scenie pojawiło się Czterech Mężczyzn, na których czekał wypełniony po brzegi Spodek. I zaczęło się. Zobaczyłam Roberta i… do tej pory nie potrafię w to uwierzyć, bo byłam przekonana, że po tylu koncertach żadna moja reakcja na artystę mnie nie zaskoczy. Ale po prostu popadłam w histerię. Śmiałam się… płakałam…
A zarazem nie dowierzałam, że oto przede mną stoi żywy Robert Smith z resztą Załogi i śpiewa dla mnie. Gdy dotarło do mnie, że to dzieję się tu i teraz, że to nie jeden z tych cudowny snów, z którego przebudzenie boli. Poczułam jak dotykam nieba…

Nie pamiętam po kolei całej set listy. Dla mnie, może to dziwne, ale nie było istotne, co zagrają, liczyła się Ich obecność. Chłonęłam wszystkie dźwięki i obrazy, jakby ten koncert miałby być tym ostatnim. Serce mocno biło przy każdym utworze, jednakże przy kilku chciało wyrwać się z piersi i unieść ku scenie. Szczególnie przy tych pochodzących z mojej ulubionej płyty: Fascination Street, Lovesong – przy tym utworze łzy wzruszenia ciekły mi po policzkach… I gdzież tam po cichu pojawiło się marzenie, że i mnie ktoś kiedyś zaśpiewa: However far away I will always love you…

Kolejne Pictures Of You, Lullaby – również wywołały nie mniejsze emocje. Ku mojemu zadowoleniu Zespół uraczył nas dosyć pokaźną reprezentacją mojej ulubionej płyty. Zabrakło tytułowego Disintegration, które wybrzmiało na warszawskim koncercie, ale to nic… Pojawiła się za to perełka w postaci A Letter To Elise. Refleksyjno – melancholijny klimat nie opuszczał mnie przy pozostałych wishowych piosenkach: Open, To Wish imposible things, From The Edge Of The Deep Green Sea… Mogłam zatopić się w cudownym onirycznym świecie… Po cichu liczyłam na Apart, ale przecież nie jeden koncert The Cure przede mną i jeszcze zdążą i ten utwór zagrać- pomyślałam. „Wishowski” set dobiegł końca..

Hot Hot Hot!!!
Gdy zostałam ukołysana kompozycjami z Disintegration i Wish czas przyszedł na wielką cure’ową fetę. Zakrólowały piosenki z Kiss me kiss me kiss me… Wraz z pierwszymi dźwiękami Just Like Heaven czy też How Beautiful You Are rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Cały Spodek pogrążył się w transowych ruchach, podskokach i śpiewach… Młodzieńczy duch opanował wszystkich.. Na Hot Hot Hot!!! zdecydowałam się nawet opuścić miejsce w drugim rzędzie na płycie. Przedarłam się na jej tyły, by tam swobodnie oddać się szaleństwu. Set disntegracyjno-wishowski unosił duszę, a ta część koncertu porywała ciało wprost w środek cure’owych pląsów i niewątpliwie było Hot Hot Hot!!!.

Nie zabrakło utworów z ostatniej płyty The Cure. Chłopcy zaserwowali nam przekrój przez cały dotychczasowy dorobek. Co więcej pojawiły się nowe utwory. Jednak, że daleka jestem od ich recenzowania, gdyż górę w nim wzięłyby emocje, poczekajmy, zatem, aż krążek ukaże się na rynku.
Po ponad dwóch godzinach pojawił się utwór z do tej pory pomijanej płyty Pornography – One Hundred Years, by po nim zabrzmieć mógł End…

Last Dance
To jednak nie był koniec. Jeszcze nie… Nie pozwoliliśmy Im tak szybko odejść…
The Cure!!! The Cure!! The Cure!!!! – krzyczymy oklaskując naszych ulubieńców. Panowie nie dają się długo prosić. I wracają… By cieszyć nas trzema utworami z Seventeen seconds – Rozbrzmiewa: At Night, M, Play For today… Wędrują po krainie marzeń… Moja podróż jednak nie jest zbyt długa, gdyż po chwili przenoszą się do gęstego, zielonego, mrocznego lasu i zaczynam w nim śpiewać: Come closer and see See into the trees…

To już koniec. Tak bardzo nie chcę, żeby to była prawda i wciąż nie przestaje skandować, żeby wrócili. I znów to robią. Wracają! Kolejna fala euforii! I uczta, na której serwowane są starocie. Na to muszę przyznać liczyłam. Spodek opanował klimat Three Imaginary Boys Zabrzmiał też kultowy: Boys Don’t Cry przy którym nie jedna nostalgiczna łezka w oku się zakręciła..

Never enough
Why Can’t I Be You? -kończy katowicki koncert, po którym Robert ze swoim ciepłym, nieśmiałym, delikatnym uśmiechem mówi: See you next time… I nikt już nie ma złudzeń, już nie wyjdą, nie zagrają, choćby jednego utworu. Nie pozostaje nic innego jak podziękować Im za tę trzygodzinną cure’ową muzyczno-emocjonalną ucztę…

Koniec… Pozostaje kilka namacalnych pamiątek. Koszulka zakupiona przed koncertem. Bilet. I… te najważniejsze – wspomnienia. I niezapomniany widok oczu Roberta… Gdy głęboko patrz, tak bardzo nieobecne, rozmarzone w dal…

See You nex time The Cure!!!

Autorką relacji z koncertu The Cure w Katowicach 19 lutego 2008 roku jest Agnieszka.