19 Lutego po dziewięciu miesiącach przerwy znów wybrałem się na kolejny koncert moich marzeń. Ostatnim tak wielkim wydarzeniem był oczywiście pamiętny ”deszczowy” koncert Genesis. Potem zdarzyło się widzieć kilka ‘’gwiazd’’ muzyki progresywnej, na które zostałem namówiony, by pojechać, ale to nie było to. Bilet na The Cure zdobyłem tradycyjnie w ostatnim momencie na allegro. Miałem wielkie szczęście bo miejsce wspaniałe. Na pewno nie mogłem się spodziewać, że zgarnę tak dobre wejściówki. Sektor prawie na wprost sceny, rząd 7 (świetny widok, osoby siedzące niżej musiały czasem podnosić się na krzesełkach by ujrzeć w całości scenę).
Przed gwiazdą wieczoru miał zagrać post-rockowy 65daysofstatics. Szczególnie mojemu tacie zależało by ich zobaczyć, bo lubi takie klimaty…i kto wie czy ich występ nie był dla niego równie ciekawy jak The Cure.
Katowice tradycyjnie w lekkim komunikacyjnym chaosie. Trzeba było zaparkować dość daleko od Spodka. Potem, by naprać dobrej kondycji 10 minut marszu. Panowie bramkarze bardzo uprzejmi. Nie sprawdzali czy ktoś posiada aparat, dyktafon czy też kamerę. Ale jaki jest sens takich działać, skoro teraz i tak wszystko to jest w telefonach komórkowych, a ich zabierać nie wolno?
Na schodach prowadzących do poszczególnych sektorów uwijają się setki osób. Bardzo dużo młodych ludzi. Myślę, że w zdecydowanej przewadze na tymi, którzy jako nastolatki szaleli przy Just Like Heaven czy Hot! Hot! Hot!. W tłumie dało się dostrzeć też sobowtóry Robertha….obu płci. Tak jak już napisałem miejsca kapitalne, jeszcze tylko należne 25zł dla gościa, który mi sprezentował bilety (za przesyłkę) i czekamy…
Trochę po 19:00 i światła gasną. Pojawia się czwórka młodych Brytyjczyków. Dwie gitary, bas, perkusja i niezłe elektroniczne zaplecze gdzieś z tyłu. I wzięło mnie…65daysofstatic, których znam jedynie ze średniej płyty, która wydali w ubiegłym roku pokazali kawał dobrego grania. Najlepszym momentem był początek koncertu. Zaczęło się od pulsujące dźwięku, który brzmiał z chwili na chwili coraz mocniej i mocniej i przeobraził się w prawdziwego rockowego potwora. Skupiłem uwagę na perkusiście, który szalał za bębnami. Świetne elektroniczne podkłady i wielka moc wydobywana z gitar. Muszę jak najszybciej zapoznać się z tymi numerami. Niestety o ich tytułach nie wspomnę, bo nie znam tego zespołu za dobrze jak już napisałem. ‘’Statycy’’ nie mają wokalisty, więc jedynymi słowami wypowiadanymi przez lidera zespołu – Joe Froe – było ‘’Dziekoje’’ Post-rock w bardzo drapieżnej odsłonie. Sądzę, że poprzez te niekończące się kaskady gitar i jeden wielki kocioł jaki powstał w Spodku, niektóre utwory może nie pokazały do końca całego swojego piękna. Na płytce Destruction Of Small Ideas było to mniej przyziemne granie. W każdym razie pomysł, by właśnie ta grupa supportowała The Cure – znakomity. I złość ogarnęła mnie kiedy po 25 minutach Joe Froe przemówił – ”This is the last track. Enjoy The Cure. Goodnight” Skończyło się po 33 minutach. Chyba nikt się tego nie spodziewał. Mieli grać godzinę, a tak stanęło na tym, że światła się zapaliły, ludzie rozeszli się wkoło, nastrój padł, a ja na trochę niewygodnym krzesełku zostałem skazany na prawie pół godziny! czekania. Na początku fani (szczególnie Ci zgromadzeni tuż pod sceną) bardzo żywo reagowali na każdy ruch na scenie. A to jakiś techniczny coś tam grzebał przy gitarze, a to Simon Gallup nawet pojawił się na moment w prawym rogu. Te zdarzenia wywoływały burzę oklasków. Potem jednak dało odczuć się znużenie i zniecierpliwienie. Widać było, że od momentu gdy swój koncert zaczęło 65daysofstatics ludzi zdecydowanie przybyło. Jednak nie był to wciąż komplet i tak już zostało do samego końca. Kilka pustych krzesełek, chociażby kilka miejsc ode mnie. Myśląc o tym czekałem już tylko na tej jeden moment, jeden moment…zgasły światła! Zaczyna się.
Cure pojawia się na scenie. Skład, taki jak na to wskazuje nazwa trasy – czteroosobowy. Za zestawem perkusyjnym zasiada Jason Cooper. Porl Thompson bierzę do ręki gitare. Z drugiej strony na basówce zaczyna coś ‘’skrobać’’ Simon Gallup. Pojawia się również włochaty Robert. Owacja równie mocna jakby zagrali właśnie najlepszy numer koncertu. Myślę sobie, że zaczną od genialnego Plainsong…nie! Szok! Grają jakiś nieznany mi numer, co to jest!? Potem dowiedziałem się, że to było krótkie intro wymyślone na potrzeby Wish Tour o nazwie Tape. Nie słyszałem koncertów z Wish Tour, w ogóle nie posiadałem koncertów The Cure, dlatego zdziwił mnie mocno ten nietypowy początek. Następnie jednak znów nie pojawił się ani Plainsong, ani Prayers For The Rain, który został zagrany prawie na wszystkich koncertach w 4Tour jako drugi numer. Zaczęło się Open. Pierwszy przedstawiciel z płyty Wish, absolutnej czołówki płyt The Cure w moim odczuciu. Z pewnością jedna z najambitniejszych rzeczy jakie ‘’Kurczaki’’ nagrały w 1992 roku. Brzmienie mocne, surowe. Zaćmiło to niektóre detale kompozycji. Warto też zwrócić uwagę na to, że na tej trasie zespół gra bez klawiszy co jeszcze bardziej potęgowało ostrość wersji koncertowych. Zaraz potem kolejny klasyk – Fascination Street. Ten chłodny i głęboki motyw gitarowy…Coś wspaniałego. Na koncercie miałem wrażenie, że strasznie szybko uwinęli się z tym numerem. Teraz jak n spokojnie słucham studyjnej, sądzę, że było ok, ale takie numery powinni trwać po 8 minut. W początkowej fazie koncertu pojawiły się też numery z ostatniego krążka grupy: poprawny alt.end i jeden z większych przebojów grupy, pierwszy singiel z krążka The Cure – The End Of The World – który ku mojemu zaskoczeniu nie rozruszał wcale tak mocno publiczności. Nie zrobił też tego dziwnie brzmiący bez klawiszy The Walk. Ciężko było wykombinować jakąś alternatywną wersję, skoro ten numer opiera się głównie na klawiszach i bębnach. Dwie piosenki o miłości, które nastąpiły tuż po sobie powaliły jednak zupełnie Katowicką publiczność. Love Song, jeden z największych hitów grupy, na pewno największy w USA (wyobraźcie sobie, że Cure mieli tam numer 2 na Hot Bilboard Chart!) porwał publiczność i mnie również….kolanko chodziło. Cudowne dzwonki rozpoczęły A Letter To Elise, kolejny magiczny moment tego koncertu. Nie został zagrany podczas koncertu w Warszawie, tym bardziej mogliśmy (my, fani ze Spodka) być dumni. Do tego spełniało się moje marzenie – usłyszeć jak najwięcej przedstawicieli z Wish. Podczas koncertu na Torwarze zagrali tylko jeden numer. Obowiązkowe zresztą, monumentalne From The Edge Of The Deep Green Sea – faktycznie, chyba najlepszy moment tej płyty.
W siódmym niebie byłem gdy zaraz po ”liście” zabrzmiał To Wish Impossible Thing. Czy muszę pisać z jakiej płyty? Znów miałem jednak wrażenie, że krótko zagrali. To przez to, że każdy na pewno chce by najlepsze numery trwały jak najdłużej…a po za tym zawsze miałem wrażenie, że TWIT trwa nie 4:44, a 8 minut. Koncert się rozkręcał i właśnie trwała jego najlepsza częśc. Pojawił się kolejny potężny fragment z Disintegration: Pictures Of You, a następnie przyjęte ze spodziewaną, ogromną wrzawą Lullaby. Robert Smith pozwolił sobie na trochę inne wykonanie ‘’szarpanej’’ części numeru. Gdzieś w tych okolicach czasowych pewne problemy ze swoją gitarą miał Porl Thompson. Koncert trwał na dobre, a on chyba dwukrotnie musiał wymaniać swój sprzęt. The Cure byli dość stateczni. Ok., perkusja to wiadomo. Cooper nie może być zbyt ruchliwy, ale reszta miała jakby zamknięte sektory w których wolno było się poruszać. Gallup po prawej (mojej prawej), Thompson na lewo, w środku Smith, który tylko czasem musiał zejść w róg sceny by wymienić gitarę na elektryczną lub akustyczną. Miały być nowe numery. Spodziewałem się trójki, takiej jak pojawiła się dzień wcześniej czyli: Please Project, A Boy I Never Knew i Freak Show.
Tego wieczoru dane nam było usłyszeć tylko pierwszej dwa. Szczerze mówiąc nie zapadły mi zbytnio w pamięci, nie bynajmniej dlatego, że są słabe. Wiadomo – słyszałem po raz pierwszy. A Boy charakteryzował się jednak tym, że zastosowany w nim został pogłos wokalu. Bardzo lubię album Head On The Door. Push (top 5 z tego koncertu) i Inbetween Days to wszystko co zostało mi sprezentowane. W tym momencie koncert stracił trochę swojej magii. How Beautiful You Are?, Shake Dog Shake, Never Enough, Wrong Number i Signal To Noise. Cała seria numerów, które ostudziły trochę publiczność. Mój tata stwierdził po koncercie, że widowisko mogłoby się skończyć na Just Like Heaven, które przełamało tą mieszankę i porwało tłum do szalonego tańca. Mimo braku klawiszy naprawdę wyszło genialnie. Według mnie to był faktycznie nieco słabszy moment koncertu, ale takie nielubiane ogólnie Wrong Number zyskało, dzięki temu, że samo w sobie jest ostrym, podszytym elektroniką numerem i pokazało wczoraj prawdziwy pazur, a że nie jest to przebojowe, co z tego? Mi się ten singiel z 97 roku bardzo podoba. Romans The Cure z elektroniką bardzo udany. Zespół też musi go lubić, skoro gra na koncertach i ładuje go na każdą składankę typu Best Of. Kolejnym momentem ratującym tą część występu była sytuacja gdy Smith po raz pierwszy odstawił sprzęt w bok, wziął mikrofon i zaczął spacerować po scenie i śpiewać Never Enough. Wyglądało to dość zabawnie, powiem szczerze. Już lekko okrągły Smith w swoim ubraniu, które było może o 2 rozmiary za duże. Oczywiście wywołało to ogólną euforię.
Koniec podstawowej setlisty (25 pozycji) wypełniły nam jednak znów dwa genialne numery. Jedna z najważniejszych kompozycji Cure w historii One Hundred Years (od początku atakująca tekstem, że nic się nie stanie jeśli zginiemy) , pochodząca z kultowego Pornography, ze wspaniałą grą czerwonego światła oraz na sam koniec znów numer z Wish – End. Open-End. Przemyślane, prawda? Wspomniałem o naświetleniu. O ile w Warszawie pokazywane było jakieś projekcie za plecami muzyków, to tym razem jedyną oprawą była gra świateł. Wyszło kapitalnie. Nigdy nie widziałem lepiej dopasowanego do muzyki naświetlenia. Każdy kolor pasował do danego numeru. Czasem (jak we Wrong Number) oświetlenie sprawiało widzowi niezły łomot po oczach. Pomysły na efekty i ich rozmieszczenie naprawdę godne podziwu. Nic więcej nie trzeba było.
Byłem naprawdę mocno zdziwiony widząc, że po ostatnim numerze, gdy zespół schodził ze sceny, część osób zaczęła już opuszczać salę. I to niby ta najwierniejsza, z płyty. No cóż…Ja wiedziałem, że koncert ma szansę potrwać jeszcze połowę tego co do tej pory. I nie zawiodłem się. Były tradycyjnie trzy bisy. Ja czekałem najbardziej na Why Can’t I be You oraz liczyłem na Lovecats. Cure jednak skoncentrowali się na graniu starszych numerów. Szczególnie mocno reprezentowany był debiutancki krążek z 1978 roku i wszystko co powstało w tamtym czasie z Fire In Cairo i Boys Don’t Cry na czele. Przy tym drugim znów cały Spodek oszalał. Wcześniej jednak zespół zagrał gwóźdź całego programu – A Forest opowiadający historię człowieka, który szukał w ciemnym lesie dziewczyny, której słyszał ciągłe wołanie na pomoc, aż w końcu sam zabłądził i zdał sobie sprawę, że wszystko to nie działo się naprawdę. Utwór z płyty Seventeen Seconds z 1980 roku, jeden z pierwszych singli. Niesamowicie surowy. Niesamowicie przesycony mrokiem i zimnym klimatem i z (znów się powtórzę) niesamowicie podkręconym basem w refrenie. Coś wspaniałego. Chyba mój ukochany numer Cure. Ku mojej radości grupa postanowiła trochę przedłużyć numer i w tym momencie w Spodku dało się słyszeć rytmiczne klaskanie do ostatnich dźwięków gitary basowej. Koncert nieubłaganie zbliżał się do końca. Wielki smutek, ale i podekscytowanie dało się wyczuć gdy z głośników poleciało Killing An Arab. To numer, który tradycyjnie zamyka każdy koncert z trasy. Znów znikli ze sceny, ale ja czułem, że to jeszcze nie koniec. Wszyscy ludzi, siedzący obok mnie zaczęli się nerwowo rozglądać po sali zadając sobie pytania czy wyjść czy też poczekać jeszcze. Ale nic się nie działo.
Nagle pojawia się Cooper. Ledwo widoczny w obłokach dymu unoszących się nad sceną. Okrzyki i oklaski ogłuszyły mnie zupełnie. Mało kto się spodziewał, że coś jeszcze zagrają po Killing An Arab. A co to było? Oczywiście Why Can’t I Be You. Kolejny duży przebój z albumu Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me wprowadzający pogodny nastrój. Saksofon niestety nie był słyszalny, a wiadomo, że o to w tym numerze chodzi. Mimo to wersja koncertowa bardzo mi się podobała. To był drugi numer gdzie Robert porzucił gitarę i spacerując po scenie z samym mikrofonem zabawiał publiczność śmiesznymi pozami. Wspaniałe zakończenia prawie 3 godzinnego koncertu (zabrakło do 3 godzin jednej minuty jak później przeczytałem na oficjalnej polskiej stronie grupy). Wokalistka na koniec rzucił jedynie – ”See you next time” i na dobre zeszli ze sceny. Wcześniej też prawie się nie odzywał, często rzucał ”thank you”, sklecił jakieś trzy zdania w czasie tych trzech godzin (których nie słyszałem ze względu na ciągłe brawa) i to na tyle. A podobno w Warszawie miał kontakt z publicznością. Tylko co w jego wypadku znaczy ”złapać kontakt z publicznością”? W spodku zapalono światło, a więc już nie było się co ociągać. Sale opuszczałem z setkami innych fanów prawie w ciszy. Zdziwiło mnie to bardzo. Nikt prawie nic nie mówił. Nie było rozmów, nie było podnieconych głosów i żadnych opinii. Dopiero jak wyszliśmy wszyscy do szatni zapanowała wrzawa. Przez 20 minut czekania na swoją kurtkę mogłem pomyśleć sobie o koncercie i o tym co napiszę w tym sprawozdaniu. Czy czegoś zabrakło? Jasne. Zespół, który ma na koncie 12 płyt studyjnychz których każda jest wyjątkowa na swój sposób nie może zagrać wymarzonej setlisty, nawet gdyby chciał. Moim największym marzenim pozostaje więc usłyszeć kiedyś na ich koncercie coś z płyt Bloodflowers (2000) i Wild Mood Swings (1996) oraz moje ukochane Doing The Unstuck z Wish (1992). Może Spodek nie byłby faktyczni najlepszym miejscem na odegranie tej pełnej optymizmu piosenki. Rozmarzone linie basu i gitary mogłyby zostać stłumione…
Wróciłem do domu, nie mogłem się powstrzymać by nie załączyć komputera, nie wpisać się na forum o The Cure, a następnie nagrać trochę mp3 na odtwarzacz. Przy okazji podyskutowałem ze znajomym, który wybrał się na koncert w Warszawie (a było już trochę po północy). Jedynym nie zbyt miłym zjawiskiem było całkiem spore zgromadzenie palaczy przebywające na końcu (naszczęście) płyty w Spodku. Mnie to osobiście nie dotykało, ale na pewno nie było to przyjemne dla stojących blisko fanów. W pewnym momencie w tym miejscu zrobiła się równie duża chmura dymu jak nad sceną. Na pewno jeśli będę miał okazje to pojadę na ich kolejny koncert. Nie potrafię tylko powiedzieć czy bardziej podobało mi się Cure czy Genesis. Obie grupy kocham. Taki koncert z pewnością pomógł Cure dostać się jeszcze wyżej w hierarchii moich ulubionych kapel. Kto wie czy kolejne nie wyniosłyby jej na szczyt.