Nie jestem żadnym fanatykiem, nie mam fryzury a’la Robert, przez otoczenie – również nauczycieli – jestem postrzegany jako raczej ułożony młody człowiek. Moja cure-historia zaczęła się wiosną 1999 roku. Moją uwagę na muzykę „kjurów” zwrócił wtedy mój ojciec.
Było to jakieś ciepłe, wiosenne PIĄTKOWE popołudnie, a z głośnika starego monofonicznego radia w kuchni mojego domu wydobywała się muzyka. Mój 41-letni wtedy ojciec, powiedział: „Lubię taką muzykę”, a ja stwierdziłem „Kurde, nawet fajny ten utwór” – już wiecie – to było „Friday I’m in Love”. Tę samą piosenkę puścili w tej rozgłośni tydzień później, potem dwa tygodnie później. Za każdym razem nuciłem ją pod nosem. Nagranie tej piosenki udało mi się chyba dopiero kilka miesięcy później. Potem przez tydzień w moim pokoju słychać było tylko „Friday”. I… to mi starczyło na następne pół roku.
Wszystko ruszyło się wiosną 2000 roku gdy kumpel z klasy miał na uszach słuchawki walkmana, ja podszedłem i spytałem czego słucha, a on odpowiedział: „The Cure”. Pożyczył mi kasetę – były tam pozgrywane przez jego starszą siostrę kawałki Stinga, Depeche Mode i 3 utwory „kjurów” – „Lovesong”, „Lullaby” i „Friday”. Spodobało mi się. Przyniósł mi potem płyty – kolejno: „Disintegration„, „Kiss me, kiss me, kiss me” i „Bloodflowers„. Pierwsze dwie uznałem za dość dobre, trzecia bardzo mi się podobała. Tak zaczęło się moje zainteresowanie muzyką „The Cure”.
Dziś, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że nie byłem wtedy jeszcze dostatecznie dojrzały, aby zrozumieć te dwie pierwsze płyty – w tej chwili są to dla mnie płyty wybitne.
Czym jest dla mnie muzyka „kjurów”? Może się zdziwicie, ale nie jest sposobem na życie. Uważam, że w życiu jest wiele istotniejszych Wartości niż „The Cure”. „Kjury” to dla mnie sztuka, muzyka przepełniona artyzmem, głęboko piękna. Do „kjurów” trzeba jednak dorosnąć (jak już napisałem: odczułem to na własnej skórze), bo jest to muzyka dla ludzi dojrzałych i dojrzewających. Nie jest muzyką łatwą, wręcz przeciwnie. Uważam że aby do końca zrozumieć Roberta i kolegów trzeba być w pewnym stopniu artystą.
Ludziom, którzy dopiero odkrywają „kjurów” proponuję na początek płytę „Galore” – jest ona chyba najłatwiejsza w odbiorze i… podoba się prawie wszystkim. Gdy spodoba się „galor” człowiek zaczyna sięgać do innych płyt i jest pod wrażeniem. Polecam wszystkim muzę „The Cure” i zakończę może stwierdzeniem mojego ojca: „Ta muzyka może komuś nie odpowiadać, ale nie sposób jej nie cenić”.
Ribiko
„Pamiętniki” to historie opowiedziane przez Was o tym, jak poznaliście muzykę The Cure, towarzyszące temu uczucia lub związane z tym anegdoty. Zachęcamy do przysyłania kolejnych na nasze adresy wymienione w zakładce KONTAKT