Drogi Pamiętniczku – rok 1989 – mój Brat (starszy o 5 lat) zaczął włączać dosyć często utwór, który baaaardzo działał mi na uzębienie (na szczęście nie doszło do próchnicy). Ja, wtedy 11-letni, z perspektywami (zdania do 5 klasy podstawówki), byłem fanem Phila (nie tego biednego świstaka, który boi się własnego cienia, aczkolwiek jestem prozoologiczny) Collinsa. Pech chciał, że w/w również natenczas chwycił swój róg… tzn. potraktował swoje wydawnictwo Całkiem Serio (But Seriously), podobnie jak jeszcze wtedy dziwnie dla mnie brzmiący kwintet z Wysp. Drugi pech chciał (jeśli ta wyrocznia w ogóle ma jakieś chciejstwo), że singel Phila nosił tytuł „Another Day In Paradise”… ale o tym później. Żeby było szkliście i klarownie, były pałker Genesis nie był moim jedynym obiektem westchnień (tylko platonicznych!!!). Przyspieszone bicie serca wywoływał szwedzki zespół (miałem napisać Troll, ale pisząc to włączyłem sobie ich utwór „Jimmy Dean” – oni mogli wywołać tylko torsje z ich retorsjami) Roxette. Ohhh Marie, wzdychało się co sobotę (bo kiedyś LP3 była w soboty). Ja, nadal z perspektywami (poprawiłem 3-ję z biologii) byłem ofiarą spisku stomatologicznego mojego brata… dzień w dzień, rano w rano z głośników w moim domu (no nie aż tak, w tym wieku takiego majątku, za Żelazną Kurtyną ciężko było się dorobić) płynęły akordy A-dur i H-moll. Mój Brat zaczął przestać sprzątać (biologię poprawiłem, polskiego nie) i w pokoju pojawiła się pajęczyna, być może z małą fabryczką pochodzenia organicznego. Zrobiło się dziwnie…
Miałem z Bratem wspólny pokój (jak i większość pomieszczeń – głównie te z wyposażeniem sanitarnym), nie dało się uniknąć nieporozumień. Na tle muzycznym również. Każdego dnia, po powrocie ze szkoły prześcigaliśmy się, kto pierwszy włączy swój ulubiony czasoumilacz. Częściej wygrywał On, ale mi też się udawało (głównie przez dołożenie mu kilku ziemniaków z mojego talerza, co skutecznie opóźniało jego start z bloków). Jak to się mówi – „raz na wozie, raz w nawozie”. Moja psychika pewnego dnia stwierdziła, że albo ona zacznie cos brać i skończę jak Hendrix, Morrison itp., czym dołączę do „klubu 27” w wieku 11 lat, albo stanę na przeciwko problemu. Zebrany odwagą pewnego razu zapytałem – co to za pajęczyna, która jak twierdzisz Bracie dodaje + 20 do elokwencji??? Brat z akcentem wprost spod Gdański Bridge odpowiedział – Dwe Kiur, czyli ktoś lepszy od twego Phila. Pomyślałem – co za potwarz!!!! Phila mi deprecjonować – i mówiąc słowa o podobnym znaczeniu emocjonalnym załączyłem na kaseciaku polskiej firmy, na full solówkę z In The Air Tonight. A masz ci!!!!… i tak upływały tygodnie, miesiące na wymienianiu argumentów, kto jest lepszy – Phil i Genesis, czy The Cure z dziwnie brzmiącą pieśnią, ku przestrodze chyba nazwaną „Kołysanką”, bo jeśli któryś rodzic potraktował tytuł dosłownie, to zapewne to dziecko nie ma teraz zbyt wielu przyjaciół w zakładzie penitencjarnym.
Przyszedł rok 1990. Brat, jako więcej zarabiający (dostawał od rodziców jakieś 100 000 zł na tydzień kieszonkowego) odłożył i pewnego dnia przyniósł zieloną kasetę z piramidami i palemkami. Pomyślałem – wariat, wydał tyle diengów na jakieś melodyjki do zaklinania kobry w koszu. Włączył, a tam całkiem sympatyczne dźwięki, o chłopaku, który, wkurzył pannę, o cieknącym kranie… takie życiowe, zwłaszcza w okresie kończącego się w kraju PRLu . Ale w 100 % mnie to jeszcze nie przekonało do kwintetu, a gdy Brat przywiesił na ścianie niezgrabnie wycięty żyletką (ojciec jej szukał jej potem i nieświadomie już w 1990 w „robocie”, jak zwykł na nią mówić zapoczątkował, na krótko, bo na krótko, do momentu odnalezienia żyletki, trend mężczyzny „drwaloseksualnego”) plakat z wizerunkiem wokalisty ulubionego zespołu. Pierwsze moje wrażenie – facet, czy kobitka?? Starszej siostrze spodobały się cienie na oczach, więc stwierdziłem – no kobitka… ale z takim głosem? Nie chciałem być gorszy. Za pieniądze zaoszczędzone z drobnej sprzedaży mini plakacików aut z gum Turbo, historyjek z Donaldów a także z wygranych na tajnych igrzyskach w grę „Nu Pagadi” (wilk łapiący jaja) udałem się pewnego dnia dumnie z kopertą (bardziej dźwięczącą niż szeleszczącą) do sklepu z kasetami i zakupiłem pół dyskografii Phila i starczyło jeszcze na „Selling England By The Pound” Genesis.
Od tego dnia moja konkurencyjność w repertuarze serwowanym Bratu znacząco się zwiększyła. Już nie było to tamto, że tylko pojedyncze kawałki nagrane z radia. Wracając do zakupu przez Brata płyty do zaklinania węży, nie uświadomił mi od razu, że to ten sam zespół, którego wokalista został pożarty przez pająka (wiedziałem to stąd,że Marek Niedźwiecki przez jakis czas prowadził w TVP2 „Wzrockową Listę Przebojów”) to ten sam, który wysokim głosikiem opowiadał o tym, że w sobotę nie dokręcił kranu. Trauma… szok…
W miarę wzrostu zamożności Brata jednak poznawałem kolejne płyty The Cure… trudno w to uwierzyć, ale jako druga spodobała mi się Pornography. Być może jako dorastający nastolatek wierzyłem naiwnie, że do TAKIEGO TYTUŁU, do dźwięku jest jeszcze niecenzuralna wizja, tylko Brata nie było na nią stać. Tak więc, podsumowując, The Cure słucham od 1989 roku, a tak w pełni świadomie to od 1991. Sorry Phil, nie martw się, nadal widzę Twój cień i Cię lubię, ale po wysprzątaniu pokoju „pajęczyna” została. Na pocieszenie powiem Ci Phil, że na początku myslałem, że „Another Day” to taki mały cover „Another Day In Paradise”. Tak z chłopczyka z perspektywami stałem się dobrze rockującym chłopem.
Marcin XII