Mój piąty koncert The Cure.
Po koncercie w Dreźnie 14.8. pojechałem na tydzień w Tatry – moje ulubione polskie góry. Tym razem, po raz pierwszy pojechałem tam sam. Jak zwykle dni zaczynały się i kończyły w górskich schroniskach (w tym w moim ulubionym czyli Roztoce), jak zwykle chodziłem tam gdzie nie chciałaby mnie widzieć moja mama i jak zwykle trafiłem na super pogodę. Codzienne samotne wędrówki powoli cementowały we mnie emocje zrodzone podczas niesamowitego koncertu w Dreźnie i jednocześnie przygotowywały do kolejnych wrażen w Brnie. Tydzień „nie widzenia świata”, nabierania pokory i wolnych myśli.
23 sierpnia rano spotkałem się w Zakopanem z trzema kumpelami, dwie znałem jedynie z rozmowy telefonicznej, ale szybko poznaliśmy się po koszulkach. No i w drogę… Przez Czechy jechało się niezbyt wygodnie. Żeby nie wykupywać rocznego karnetu na autostrady (bo i po co?) musiałem kluczyć po jakiś dziwnych bocznych drogach. W końcu bezproblemowo trafiliśmy na miejsce. Byliśmy tam dosyć wcześnie, ale od razu skierowaliśmy się na stadion – wcześniej miało grać kilka „egzotycznych” zespołów z Czech, poza tym chcieliśmy się rozejrzeć po ewentualnych stoiskach, coś zjeść, no i byliśmy również umówieni ze znajomymi z Polski (Tomek – gdzie byłeś?). Po drodze pierwsza niespodzianka… obok kas przechodzi młody koleś w czarnej skórze, blondyn w ciemnych okularach, przechodzi tuż obok nas. Błysk w głowie i wołam: „Hej, Jason!”. Odwrócił się i uśmiechnął… pomachałem mu ręką… Dobry znak . Tuż obok stadionu jest hotel „Holiday Inn”, w kierunku którego szedł. Kto wie – może chłopaki właśnie tutaj się zatrzymali… Wchodzimy na stadion… ochroniarze dość skrupulatni, ale co tam, ponownie wnoszę aparat fotograficzny i walkmana z mikrofonem. W środku okazuje się – nic ciekawego. Zespoły na scenie grająco-brzdąkające, kilometrowe kolejki za hamburgerami, w dodatku w smaku przypominającymi 10-letnią podeszwę. Koszulki? BRAK (nie licząc Pink Floyd). Niemal padłem na kolana dziękując w myślach kumplom, którzy nastraszyli mnie w Dreźnie, że w Brnie koszulek może nie być. Dzięki nim mam koszulkę z tej trasy. Ze spotkania ze znajomymi nic nie wyszło – jak się okazało samochód im się popsuł w drodze i przyjechali później. Za to poznaliśmy wiele innych osób z Polski, których było nawet dość sporo.
Gdy skończyła grać ostatnia rodzima kapela zbliżyłem się do sceny i zająłem strategiczne miejsce. Z dobrym widokiem na całą scenę, dobrym dźwiękiem i jednocześnie w nie za wielkim tłoku. Zespół wyszedł na scenę koło 21.30. Zaczęli można by już rzec klasycznie – Shake Dog Shake, Fascination Street, Strange Day. Jako czwarty zagrali Push – mała niespodzianka, szkoda mi trochę dynamicznej gitary Porla (patrz – Orange). Dalej 100 Years, Kyoto Song, Just Like Heaven, Sinking, Pictures Of You, Lullaby, Trust, Wrong Number, Never Enough, Inbetween Days, From The Edge…, Cut – skład utworów dobrany bardzo starannie. Znając utwory grane na poprzednich koncertach nie było tu w zasadzie niespodzianek. Jednocześnie każdy członek zespołu starał się grać jak najlepiej – pewnie dlatego, że był to koncert ostatni tej trasy. Robert śpiewał bezbłędnie, bez wpadek instrumentalnych. Po prostu bardzo dobry koncert. Na zakończenie podstawowego setu ponownie bardzo emocjonalne Disintegration. I znowu Robert zostawia partie gitarowe Perremu a sam bierze mikrofon i podchodzi blisko do ludzi. Ten utwór to zdecydowanie jeden z najbardziej niesamowitych momentów koncertów tej trasy. Pierwszy bis jest krótki – Untitled. Drugi ponownie zaskakuje… If Only Tonight We Could Sleep i zaraz po nim Like Cockatoos – jedne z moich ulubionych utworów z „Kiss Me…” i zupełnie niespodziewane na tym koncercie, wspaniałe chwile. Po tych dwóch niespodziankach Prayers For Rain, kolejny uwielbiany przeze mnie kawałek. Ponownie zeszli ze sceny, tym razem byłem już niemal pewien, że wyjdą jeszcze raz. Nie zagrali jeszcze przecież Killing An Arab. I tak właśnie było. Na deser usłyszliśmy Boys Don’t Cry, A Forest, 10.15. i ponownie niesamowicie dynamiczny Killing An Arab z oślepiającym nas jaskrawobiałym światłem ze sceny. Jeszcze „see you next year” i taki był koniec ostatniego koncertu letniej trasy 1998. Ale jak się okazało nie koniec wrażeń…
Po koncercie poszliśmy sprawdzić hotel. Około dziesięciu fanów przed wejściem błąkających się niepewnie, ani śladu zespołu. Wydaje mi się, że to trochę mało prawdopodobne, że ich tutaj spotkamy. Ale nie spieszyło nam się specjalnie. Zrobiliśmy się głodni, więc odwiedziliśmy pobliską stację benzynową. Było tam trochę tłoczno, także stanie w kolejce i jedzenie zajęło nam w sumie koło pół godziny. Co dalej? Czas wracać. Przed nami koło 1000 kilometrów jazdy do Gdyni. Po drodze na parking stwierdziliśmy, że zajrzymy jeszcze raz do hotelu. Po prawej stronie wejścia do hotelu za szybami był niewielki bar, widać go było przez szyby. W drzwiach wejściowych usadowił się dość szeroki w barach strażnik, także rzuciłem okiem w stronę baru. A tam? Przetarłem oczy z wrażenia. Robert, Roger, Perry i Jason popijają drinki, rozmawiając z kilkoma zaledwie fanami. Tak po prostu. Krew mi się zagotowała. Aparat fotograficzny zostawiłem w samochodzie, ale szkoda mi było biec do niego w tym momencie. Zrobiłem pewną siebie minę i wparowałem przez drzwi do holu hotelowego i od razu do baru, za mną moje znajome. Mówiąc szczerze od razu skierowałem kroki w stronę Roberta. Rogera, Perrego i Jasona miałem okazję poznać 2 lata wcześniej natomiast Roberta widziałem do tej pory na żywo tylko na scenie. Rozmawiał z jakimś gościem, którego recenzję przeczytałem później na sieci. Podszedłem do nich i staliśmy obok siebie jak trzej rozmawiający ze sobą kumple. Pamiętam, że spytał Roberta dlaczego tak rzadko grają na koncertach 'Forever’. Przyznam się może od razu, że emocje pozbawiły mnie całkowicie języka, stałem po prostu na wyciągnięcie ręki od Roberta i dokładnie go obserwowałem i słuchałem, nie udało mi się wykrztusić ani słowa. Co tu dużo gadać, mimo dwudziestu kilku lat na karku, byłem straszliwie przejęty tą kompletnie niespodziewaną sytuacją. I jeszcze jedno – mimo, że wszystkie utwory, wszystkie teksty The Cure znam praktycznie na pamięć, przesłuchałem je chyba setki razy, przeczytałem kilka książek, masę wywiadów z Robertem i… myślałem, że w pewien sposób bardzo dobrze znam tego gościa, to stojąc obok niego zobaczyłem w nim kogoś zupełnie dla mnie nowego. Spostrzeżenia… po pierwsze zmęczony koncertem, oklapłe włosy, widać jak przed momentem opadły z niego emocje. Po drugie – niesamowicie szczerze (sic!) i wyczerpująco stara się odpowiadać na pytania, mimo, że być może słyszał je kilkadziesiąt razy, najpierw zastanawia się i dopiero wtedy odpowiada, jest bardzo przyjaźnie nastawiony. Po paru minutach ktoś woła cały zespół do samochodu czekającego przed hotelem. Jeszcze z 3 zdjęcia (jedno ukazało się w 'Tylko Rocku’ jakiś czas temu – szczęściarz!), parę autografów i trzecie spostrzeżenie… właśnie w tym momencie – w czasie zdjęć i gdy wychodził z hotelu – zauważyłem w nim kogoś, kogo w ogóle nie znałem. Robert sprawiał wrażenie niesamowicie zagubionego w tym wszystkim, trochę jakby dużego dziecka. Zupełnie kogoś innego niż na scenie. Szedł z pochyloną głową, jakimś dziwnym (choć przecież doskonale znanym przeze mnie), powłóczystym krokiem. Na scenie jest „szefem”, mimo, że przepełniony emocjami, to on steruje koncertem. W kuluarach okazał się być jakiś zagubiony. W zasadzie to, co przyszło mi wtedy do głowy to to, że po raz pierwszy zobaczyłem w nim artystę, najprawdziwszego jaki tylko może być – ARTYSTĘ. Faceta, który wszystko o czym śpiewa, wszystkie uczucia, które przekazuje od 20 lat – to wszystko w nim siedzi, żyje, jest w 100% autentyczne i wychodzi z niego każdą najmniejszą jego cząstką. Zwaliło mnie z nóg to wrażenie. W pewien sposób było to dla mnie odkrycie na nowo tego człowieka, po takim długim czasie… Pamiętam jak dawno temu, jeszcze w „Non-Stopie” przeczytałem, że Robert Smith nie jest pozerem. Fakt, powiedziałbym, że Robert jest autentyczny do bólu. Mając świadomość co w jego przypadku oznacza autentyczność, jakie cechy za nią stoją, robi to niesamowite wrażenie. Życzę takiej chwili każdemu fanowi The Cure. Co zdarzyło się dalej? Robert, Roger i Jason weszli to małego busa, Perry sprawiał wrażenie jedynego faceta, który nad tym wszystkim panuje i pilnuje aby wszystko grało. Zastanawiałem się gdzie jest Simon. Jego nigdzie nie widziałem przez cały ten czas. I z jego powodu samochód nie odjeżdżał. Zdaje się, że wkurzało to trochę ekipę zespołu. Parę minut później wyszedł z windy hotelowej i szybko przeszedł przez hol do samochodu. Po drodze dostał ostry opieprz (!?) od jakiegoś nieznanego mi faceta. Opuścił po tym niżej głowę i wsiadł do samochodu. Zaniepokoiła mnie ta scena, prawdę mówiąc. Simon nie wyglądał zbyt dobrze, no i jeszcze ten opieprz… Bus z zespołem odjechał a my wróciliśmy do samochodu. Skrajnie różne wrażenia pokoncertowe, zupełnie niespodziewane zresztą. To co pozostało to myśli, wspomnienia, zdjęcia, nagrany koncert i radość z „See you next year…”
To było nieprawdopodobne lato…