Wyjazd do Szeged na jeden główny, najgłówniejszy dzień festiwalu Szin, okazał się być najmądrzejszą decyzją podjętą przeze mnie oraz współkjurfana Do_minika, który to naciągnął mnie na ów podwójny „skok na kjura”.
Kompletnie niewyspani, szczególnie po nocnej balandze z nowymi znajomymi z Węgier i Niemiec studiującymi w Szeged, rano ruszyliśmy na Szin. Tiszę przekroczyliśmy około południa. Naszym oczom ukazała się „malutka” scena z barierkami w odległości ok. 4 metrów od sceny. Rarytas!
Ponieważ na scenie stało już jakieś pudło z napisem CURE, zajęliśmy miejsca i tak staliśmy obserwując krzątaninę przy układaniu sprzętu. Doszli do nas fani ze Słowacji [mam nadzieję, że doczekam się zdjęć od nich, niestety, my nie mamy własnych zdjęć], zrobiło się głośno i wesoło. Niebawem podjechała mała ciężarówka ze sprzętem kjura, napakowana do granic możliwości. Aż dziw brał, że tyle pomieściła! Techniczni żwawo zabrali się do pracy, w tym czasie ta sama ciężaróweczka dowiozła resztę kjursprzętu, w tym skrzynie z napisem PRL:1, szyfr łatwy do odgadnięcia, mógł opisywać tylko sprzęt Porla.
Kiedy tak oglądałam ten ceremoniał rozkładania, czyszczenia i mocowania sprzętu zespołu, już wtedy pomyślałam, że warto było przyjechać tutaj tak wcześnie. Zebrało się już trochę fanów, ok. dwudziestu. Wraz ze słowackimi fanami mieliśmy niby najlepsze miejsca, w pierwszym rzędzie pod sceną, na wprost mikrofonu Roba. Przyzwyczailiśmy już wzrok do sprzętu The Cure na scenie, tak blisko, i toczyliśmy miedzy sobą różnorakie rozmowy. Nagle Stanley (Stanko – Słowak) zawołał: „Simon!”, więc pełni napięcia rzuciliśmy okiem w kierunku sceny, a tam już stoi Porl, Jason przy perkusji no i Simon… i po chwili, kiedy każdy z nas zdołał się ogarnąć, rozpoczęliśmy oklaski, wiwaty, nawoływania… Pamiętam, że sama wykrzyknęłam salwę miłych słów pod adresem każdego z panów… „Welcome back to The Cure, Porl!”, na co Porl odwzajemnił mi uśmiechem. Krzyczeliśmy i uśmiechaliśmy się również do Simona i do Jasona, oczywiście. Porl i Simon uśmiechali się często, Jason wydawał się być skupiony graniem, utrzymywał stoicki spokój, rzucał tylko nieznacznymi uśmiechami.
Fascination Street instrumentalnie!!! Serce mi biło, nie biło. Stałam jak słup soli. Potulna. Zdziwiona. Radosna. Ale Let’s Go To Bed uruchomiło już we mnie elastyczne podrywy, momentami podskoki, do tańca. W przerwie przed Signal To Noise tak głośno wołaliśmy, żeby chłopaki do nas zeszli, że gdy tylko utwór się skończył pierwszy wyskoczył do nas Simon! Niektórzy fani byli zupełnie nieprzygotowani na tę dość niespodziewaną okoliczność i wyciągali kartki różnego formatu, od biletów kolejowych po paszporty. Stanko (vel Stanley) wyciągnął właśnie swój własny paszport, gdzie kazał wpisać się zespołowi, ku zdziwieniu każdego z nich. Sama zdołałam wydobyć kartkę folderową shortcutów, w którą panowie shortcutowcy opakowali mi bilet do Berlina oraz bilet festiwalowy z Szin. Simon dość szybko dokonał wpisów, ale wrócił do nas jeszcze dwa razy, tyle, że później. HotHotHot!!!, jak dla mnie rarytasik… po czym rozbrzmiały dźwięki Catch, to takie zabawne, kiedy oni sobie coś tam zgrywali, poprawiali się, krzywo na siebie patrzyli, gdy było coś nie tak… najczęściej Simon na Jasona, który nie zwracał na niego uwagi i walił swoje. Po Inbetween Days wrzeszczeliśmy już na nich, machając kartkami i długopisami. Wyskoczył Porl, potem znów Simon, myśleliśmy, że Jason nigdy nie zejdzie ze swojej ambony perkusyjnej, ale w końcu dołączył do Porla i Simona! Mieliśmy ich przez moment wszystkich trzech na raz, jeden za drugim podchodzili do nas i wpisywali się na kartach naszych serc.
Rozmowy toczyły się mniej więcej tak, jak to zapamiętał Do_minik:
konwersacja 1:
Chłopak ze Słowacji (chyba Stanley): Jason, proszę tutaj…
Jason Cooper: Ale to jest paszport…
Stanley: To nic!
Jason: Ok.
konwersacja 2:
Alexcure nieporadnie podaje długopis Simonowi. Długopis spada w piasek. Simon schyla się i podaje długopis Alexcure.
Alexcure: Sorry Simon (Gallup)
Simon Gallup: No problem [uśmiech]
Alexcure: [uśmiech]
konwersacja 3:
Alexcure: Witaj z powrotem, po tylu latach nieobecności. Porl, gdzie byłeś przez ostatnie kilka lat?
Porl Thompson: Spałem… [uśmiech]
Na koniec Simon powiedział nam, że zaraz przyjdzie Smith, oczywiście Robert. Więc razem z tłumem wołałam, Robert! Robert! Zanim przyszedł panowie zagrali jeszcze cudnie Primary, Lullaby i prędkie Never Enough, które tam, w ich wykonaniu zabrzmiało magicznie, nawet nie marzyłam, że usłyszę kiurowego Nevera na żywo!
No i przyszedł! Widok Smitha w minimalistycznym makijażu w ciągu dnia, wyluzowanego na maksa, w ciemnych okularach, z uśmiechem na twarzy, zrobił na mnie duże, pozytywne bardzo, wrażenie. Szeged jest miastem bardzo ciepłym, słynie z największej ilości zachodów słońca w Europie. Ewidentnie widać było, że Robert czuł się w Szeged wyśmienicie, że wyboru tego miejsca dokonał w pełni świadomie. Podszedł do mikrofonu, przywitał nas. Radośnie uśmiechał się niemal cały czas, co udzielało się chłopakom, nawet Jason od tej pory częściej uśmiechał się do nas! Zanim rozpoczął się ów soundcheckowy koncert, którego nie byliśmy świadomi, po prostu staliśmy jak wryci, Robert, można by rzec „dał głos”, czyli zabawnie ćwiczył krtań, nucił i śpiewał fantazyjnie różne melodie do mikrofonu. Tłumik fanów, który zdążył się już do tego czasu uzbierać, wtórował mu radośnie.
No i zaczęło się! Prawdziwy, najprawdziwszy koncert The Cure w promieniach słońca! Porl, Jason, Robert i Simon w odległości ok. 4 metrów od nas! Sytuacja wręcz nie do pomyślenia, a jednak tak zupełnie normalna i zwykła, wyluzowana całkowicie. Nie trudno było mi zauważyć, że nie tylko ja nie wiedziałam co się dzieje, gdyż stało się to tak nagle i nieoczekiwanie, gdyż prawie każdy stał nieruchomo, patrzył i słuchał. The Figurehead! Gdy tylko napotkałam czyjś wzrok, spotkałam się z uśmiechem, który samej nie znikał mi z oczu i twarzy. Uwielbiam The Figurehed koncertowo, ten mroczny utwór wydał mi się radosny, skoczny, i ciepły. Zdałam sobie sprawę jak bardzo może zmienić się mój odbiór utworu, gdy tło jest gorące. Inbetween Days, utwór za którym nie przepadam, tam rozlał się płynnie, jak strumień światła, tam słuchałam go, jakby pierwszy raz w życiu, jakby lato istniało zawsze!
Robert być dość rozmowny, myślałam, że zapamiętam co mówił do nas, ale z wrażenia częściowo mi wyleciało. Pamiętam tylko, że cośtam mówił o pięknej pogodzie, o tym, że „Real Cure” będzie dopiero wieczorem, że dla niego taka pora na granie jest za wczesna i nie potrafi się skupić, że go słońce rozprasza, śmiał się często i w przerwach między utworami nucił nam obficie. Co najciekawsze, w moim odczuciu, które pokrywa się z odczuciem Do_minika, Jason wyglądał najgrubiej z całego zespołu, Robert już w cale nie jest gruby! Simon wyglądał, wiadomo, bardzo szczupło, wyraźnie widać było jego rozgałęziony system żył na rękach, szczególnie gdy zasuwał na swym basie. Nieźle się chłopak trzyma. Porl też niczego sobie, jednak okrągły lekko jest; Robert lansował się całkiem okay, bez większych wykroczeń kulkowych, do których oko me przywykło. Za to Jason nawet w dotyku wydawał się pulchny! Może skończy się już mit grubego Roba? Gruby niech będzie ksywą Jasona, choć jeszcze musi w tym względzie potrenować! Kolejna sprawa to sama osoba Jasona. Jakoś tkwiło w nas przekonanie, że jest dość „chłodny”, a tu okazało się, że chłopak jest bardzo kontaktowy, nawet podpisał mi „for Alexandra”…
Kiedy zagrali nam Hot Hot Hot!!! nasunęła mi się refleksja, przypomniałam sobie siebie z czasów licealnych, kiedy oglądałam po raz pierwszy video do Hot Hot Hot!!! w MTV.
Wtedy nie mogłam wiedzieć, że usłyszę i zobaczę jak grają to na żywo i to w takich dziennych, nieoczekiwanych, okolicznościach. Wyciągałam machinalnie rękę w momentach, gdy Robisko czyni to na teledysku. Inni wokół mnie, robili to samo. Moje serce jak i cały organizm wrzał. Chłopięco- świeży głos Roberta, z chłopięco-szybkimi ruchami, i tańcem na scenie w wykonaniu Porla i Simona, wraz z energią Jasona, spowodowały atmosferę lat osiemdziesiątych. Czułam się jakby wciągnięta w wir trąby muzycznej, jaką wydawali się być The Cure. „Wessali” (sic!) nas wszystkich w jej bezwład i niesłychaną siłę. To było to! Catch! Kolejne video z dawnych czasów stanęło mi przed oczyma. Koncert bliskości z zespołem, o jakiej nie marzyliśmy. Zespolenie się uczuć i serc. Coś do tego stopnia niewyobrażalnego, że dopiero teraz, kilka dni po powrocie z Berlina jestem w stanie to jako tako opisać. Uczucie, że stoimy pod sceną, oglądamy nietypowy koncert i mamy przed sobą jeszcze dwa „Real Cure”, wypełniało nas po brzegi. Chciało się krzyczeć, skakać, fruwać i płakać. If Only Tonight We Could Sleep. Z tego wszystkiego dałam radę się tylko uśmiechać, a krzyczałam jedynie w przerwach między utworami. Słodkie czasy Kiss Me Kiss me Kiss me, od której u mnie wszystko się zaczęło. Raczej nikt nie chciał zbytnio zakłócać koncertu, choć sporadycznie niektórym wyrywały się z ust głośne okrzyki.
Cecha narodową Anglików, można by rzec, jest uwielbienie ciepła i słonecznej pogody. Ponieważ gościłam tego lata na południu Anglii, czyli okolice Crawley, gdzie słońce świeciło tylko przez kilka dni mojego pobytu, po czym nihil novi, lał deszcz, a kiedy nie lał, było niesłonecznie, naszła mnie refleksja dotycząca Roberta Smitha i jego zespołu. Zrozumiałam wtedy dogłębnie skąd u niego ten przeradosny nastrój, uśmiechy, luzik, komfort psychiczny „wyryty” w mimice twarzy, skąd ta radość u Simona, Porla i Jasona. Jak większość Anglików, chłopaki najwyraźniej przejawiają ciepłolubne skłonności. Ewidentnie lubują się w ciepełku, nawet jeśli jest upalnie, pot im po czołach się leje i dla mnie osobiście jest za ciepło. Kiedy zaświeciło słońce w trakcie mojej albiońskiej wizyty, ludzie wychodzili na plażę, niemal wszyscy z uśmiechem na twarzach, rozmowni, grzeczni, uprzejmi, szczęśliwi. Wpływ ciepła na samopoczucie Anglika pewnie jest częściowo nawet nieświadomy, widoczny jednak jak na dłoni dla obserwatora z zewnątrz. Dało się to odczuć w Szeged. Robert w zaciemnianych okularach wił się po wszystkich zakamarkach sceny, radośnie konwersując z technicznymi, jakby chodził po plaży. Wiał lekki wiaterek od strony Tiszy, co sprawiało, że jego sztywno postawione włosy, wraz z niebieską opaskę doń przypiętą, powiewały delikatnie. Robert, Simon, Jason i Porl wyglądali na szczęśliwych. (Porl dał temu wyraz dając sympatycznego buziaka swemu siwemu technicznemu, który był na jego zawołanie przy każdej awarii struny). Być może dlatego nie goszczą w Polsce, która w opinii Anglików jest krajem zimnym.
Zaskoczyło mnie moje ukochane, stare, dobre It’s Not You! Energiczne „it’s not you!” będzie dźwięczało mi w uszach na długo. Jumping nuciliśmy przesiadając się z pociągu do pociągu (Someone Else’s Train), kiedy podróżowaliśmy jeszcze do Budapesztu, więc należało się nam to usłyszeć live na koniec!
Po ok. 90 minutach Robert powiedział nam „do widzenia wieczorem na prawdziwym Kjurze”, uśmiechał się, jednak na próżno wołaliśmy go i prosiliśmy by zszedł do nas. Simon wskazał mu dłonią w naszą stronę, ale Smith pokręcił negatywnie swym kudłatym łbem, odwrócił się tyłem, wystawiając nam na widok swój charyzmatyczny kucyk, i zniknął za sceną, za nim Porl, Jason i Simon. Pobiegłam jeszcze za nimi, wzdłuż sceny, doszłam do wysokiego parkanu, który dzielił mnie od samochodów zespołu. Kilka razy podskoczyłam, chwytając się o parkan, ale widziałam tylko, że w skupieniu rozmawiają i szykują się do wyjazdu.
Po wielkiej radości, w moim sercu pozostała nuta niespełnienia, żal mi było, że Smith do nas nie przyszedł, być może obawiał się tłumu, bo gdy skończyli ten sound-koncert-check, przed sceną zebrała się już dość duża grupa kjurfanów.
Czas do „Real Cure” przebiegł nam szybko, tym bardziej, że mieliśmy o czym opowiadać. Dojechali do nas Olga i PeBe, którzy niestety byli dopiero w okolicach Budapesztu, kiedy TO się działo.
Podobnie jak później w Berlinie, oraz na całej trasie, przed koncertem puszczono Sigur Ros, Robert Smith lubi promować ciekawe zespoły, czyni to na różne sposoby, jak widać. Kiedy słuchałam dźwięków Sigur Ros, czułam się tym bardziej szczęśliwa, że miałam jakby dwa w jednym, gdyż Sigur Ros jest moim, niezależnie od The Cure, uwielbianym zespołem (www.sigur-ros.art.pl). Untitled 4 wywołał poruszenie we wszystkich kjursigurfanach, a było nas tam dosyć sporo!!!
Mimo, iż stałam w doborowym miejscu, przy samiutkiej scenie, przed samym Robertem, w eskorcie potężnych współfanów ze Słowacji, w szczególności Jozefa (pozdrowienia!), nie było łatwo. Ból żeber, jak i całego ciała odczułam dopiero następnego dnia, ale Olga i Do_minik już na samym początku koncertu walczyli o życie. PeBe walczył, z kolei, z bagnem, które rozciągało się tuż za nami.
Open. Hałas niesamowity – 16 sporej wielkości subwooferów dało znać o swoim istnieniu, czego nie odczuliśmy na koncertowym soundchecku. Fascination Street, FTEOTDGS, alt.end, The Blood, TEOTW, Inbetween, w szybkim, chłopięcym tempie rozszalały publiczność. Żyłam. Simon z Porlem szaleli w tanecznych podrygach, Smith w humorze doskonałym, a na Jasonie fryzura fruwała. Kiedy zapodali Shake Dog Shake, czułam się jakbym oglądała Cure In Orange. Głośny wrzask kogoś w okolicach moich uszu, przypomniał mi o tamtym koncercie. Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Us or Them w szybkim tempie. Chwila przerwy, Robert wtrącił: „a perfect night”, po czym delikatnie rozbrzmiała A Night Like This, również jakby z moich myśli i marzeń wytrzaśnięta. Nastrój przedłużył się dzięki Push, przy którym wylałam już nie jedną łzę. Ten koncert to jakby kalendarium moich wspomnień. Brawa były nad wyraz głośne, więc pan Smith podziękował nam po węgiersku „kesenem”, ale dodał, że niestety ale więcej nic po węgiersku nie powie, mimo iż się starał czegoś nauczyć, ale miał „złego nauczyciela”. Friday rozpoczął we mnie pierwsze podrygi… to znowu rozmarzyłam się przy Just Like Heaven, kolejny obraz z dawnych marzeń pojawił się przede mną. Tylko, że brakowało mi tego efektu morskiego, tak charakterystycznego przy JLH. Klawiszowcu, wróć do The Cure! A Letter To Elise, kolejny romantyzujący utwór. Lullaby znów przyspieszył tempa koncertu bym kolejny raz pękła tanecznie przy Neverze. Signal To Noise sobie przeminął, ktoś wrył się na mnie z tyłu. Dzikie The Baby Screams, nie marzyłam by je usłyszeć, sprawiły mi dużo topowych radości. One Hundred Years zawsze powoduje u mnie gęsią skórkę i emocji moc! Shiver and Shake, kolejny kawałek z Kiss. Trochę potem żałowałam, że nie był to Fight Fight Fight, no ale darowanemu koniowi w zęby się ponoć nie zagląda! End.
Bisy pojawiły się tak szybko i nagle… że ani się nie obejrzałam i był już koniec prawie trzygodzinnego koncertu, wraz z soundcheckiem było to około 5 godzin kjura, wtedy tego nie byłam świadoma, było mi mało. At Night – kolejny akcent tej „perfekcyjnej nocy”. M i czasy Seventeen Seconds, heh!!! Play For Today!!! Tłum przepięknie szumiał, jak fale po oceanie kjurowym! Genialny jak zwykle A Forest postawił kropkę nad „i”. Doładował mi siły, czy mógł mnie jeszcze bardziej uradować?
The Drowning Man, kolejny utwór z mojej listy życzeń, zakończonej Faith. Jak można nie kochać The CURE!!!!! Utulili nas do snu, ukołysali słodkimi, rozkosznymi, smutnymi dźwiękami!
Trzeci bis był kopem wskrzeszającym zmarłych! Obudził usypiających. Energia biła z tych pięćdziesięciolatków jakby mieli znów po osiemnaście lat. PeBe później skomentował, „no tak, oto co się dzieje z mężczyzną w okolicach pięćdziesiątki”?
Three Imaginary Boys, tego się spodziewałam, krzyczałam z tłumem do utraty tchu!
Ale GRIDING HALT był dla mnie prawdziwą eksplozją energii!!! Wyskoczyłam równo, nawet nie wiem jakim cudem, bo było tam tak ciasno, skakałam od początku do końca, porwało mnie coś tak silnie i mocno, moje ukochane no people… no me!!!!!!
Boys Don’t Cry, nie mogło go zabraknąć, i 10:15 Saturday Night, hah, kolejny utwór na który czekałam live od lat!!!
Po czym Killing An Arab, z wersją Kissing w drugiej zwrotce, co zauważyła Olga (która wyszła z koncertu ledwo żywa).
Robert pożegnał nas tradycyjnie, „do zobaczenia na kolejnej trasie The Cure”, no i taka otępiała zdołałam jeszcze złapać setlistę, w pełni nie wiedząc co łapię…
Dziękuję PeBe za przechowanie setlisty i Do_minikowi za jej pieczołowitą konserwację.