Włosy, usta i gitara. The Cure, Hamburg 6.10.1992

Mój pierwszy koncert The Cure

To były całkiem inne czasy, inni ludzie i ja byłem całkiem inny.

Nasza paczka ludzi zafascynowana The Cure była bardzo hermetyczna, nikt z nas nie miał większych kontaktów z cureczakami z innych regionów.

Dla nas pojęcie – być na koncercie The Cure – było czystą abstrakcja, jakimś odległym, dalekim marzeniem. Mówiło się od czasu do czasu, że mają się pojawić w Jarocinie.

Myśleliśmy, że pojawią się znów kiedyś w Pradze no i tak się siedziało i marzyło. Dużo czytaliśmy o koncertach w Pradze czy w Budapeszcie, ale w czasach gdy one tam się odbywały to byliśmy jeszcze na tyle młodzi, że matka nie chciała mnie puścić na wieczorną randkę z dziewczyną, tym bardziej gdzieś na jakiś daleki wyjazd.

Wydanie „Wish” zastało mnie w Danii, gdzie chodziłem do szkoły.

Czytałem tam niemieckie pismo Zillo, gdzie dużo pisało się o The Cure. Przysyłano mi Tylko Rock, tam też na początku nie skąpiono informacji o zespole, wiec byłem na bieżąco z informacjami o trasie.

Tak jak piszę, były to inne czasy, nie było internetu, informacje były pobieżne i nie do końca sprawdzone, mało kto w Polsce wiedział jak będzie dokładnie wyglądała trasa, jak był już jakiś koncert pewny, to teraz jak dostać bilety – ma ktoś jakiegoś znajomego w tym mieście- itd. Właśnie dlatego nikt z moich znajomych nie wybrał się na żaden koncert z Wish tour ’92

Ja miałem dużo szczęścia .

Wybrałem Hamburg dlatego, że miałem najbliżej, a poza tym właśnie w szkole zaczynały mi się tygodniowy urlop i Hamburg był na drodze mojej trasy do Polski.

Gdy już doszedł do mnie wcześniej zamówiony bilet byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Zaczęło się odliczanie dni.

Hamburg 6 października 1992 roku.

Nie miałem czasu na żadne zwiedzanie miasta, bo moi towarzysze podróży zgodzili się tylko na sam koncert oni w tym czasie w samochodzie nadrabiali zaległości snu. Może właśnie dlatego, wszystko co było przed koncertem i po było robione na szybko i dlatego mało pamiętam z tego. Pamiętam tylko masę wspaniałych cureczaków i nastrój oczekiwania, ale takiego zachodniego oczekiwania (dla nich koncert The Cure to nic nowego tam pojawili się nie pierwszy raz) Ja chciałem skakać, płakać, krzyczeć LUDZIE TO JEST KONCERT THE CURE I MY TU JESTEŚMY!!! Spotkałem tylko jednego człowieka z Polski i miał on te same odczucia co ja (spełnienie marzeń). Gdzieś mi się później zgubił i już go nigdy później nie widziałem.

W środku w sklepiku z gadżetami kupiłem mój ulubiony do dziś T-shirt z latającym stworem z High-a. Gdybym miał więcej pieniędzy wykupiłbym wtedy cały sklepik.

Sporthalle w Hamburgu to duża płyta w kształcie prostokąta z dwóch stron posiadająca rzędy do siedzenia gdzie w sumie mogło być w hali około 6 tysięcy ludzi.

Od razu przeszedłem pod scenę i czekałem. Przed Cure zagrał zespół The Cranes- fajna kapela, jednak ja myślę, że The Cure nie powinno mieć supportów.

Piszę to osiem lat po owym wieczorze, nie pamiętam dokładnie kolejności ani wszystkich utworów które tego wieczoru zagrali. Miałem to gdzieś zapisane, ale pewnie gdzieś to zgubiłem z resztą nie o to tu chodzi.

Zaczęli jak wszędzie chyba na trasie od Tape, Open i High. Oczywiście musiałem zobaczyć z bliska Roberta i przez chwilę, bo dłużej nie mogłem znieść niesamowitego tłoku, oglądałem Go.

Niesamowite uczucie zobaczyć jego włosy, usta, gitarę, mikrofon z ledwie paru metrów. Byłem tak podekscytowany, że nie wiedziałem co robić. Przeciskałem się z końca hali na początek, cały czas śpiewałem. Efekty świetlne były niesamowite (znacie to zresztą wszyscy z  innych koncertów z trasy czy nawet z kasety video „Show” )przedziwne pajęczyny podczas Lullaby, różne kręcące się kółka. Był to jedyny koncert, taki koncert do tej pory w moim życiu, chłonąłem go całym sobą, nie było chwili wytchnienia na refleksję, na krótką myśl, nic poza mną i The Cure nie istniało.

Trudno mi ocenić czy na przykład ze strony dziennikarza muzycznego był to koncert udany czy nie. Dla mnie był to najlepszy koncert wszechczasów (teraz myślę, że pobił go Spodek 96) bo choćby wtedy Robert mylił tekst, ściany waliły się, sprzęt nawalał, to i tak byłoby Just Like Heaven

W zasadzie o ile pamiętam w repertuarze koncertu nic mnie szczególnie nie zdziwiło poza tym, że zagrali niezłą wersję Three Imaginary Boys. Pamiętam też, że mocno przycisnęli tempo w Never Enough. Odrobinę wytrąciła mnie z rytmu seria utworów z Japanese Whispers za którymi nie bardzo przepadam. Zdziwiło mnie to, że nie wszyscy ludzie śpiewali wraz z Robertem, cóż może tak przeżywali koncert. Zakończyli jak zwykle wspaniałym A Forest i to był już koniec. Przed koncertem było mi wszystko jedno jakie utwory zagrają, przed następnymi koncertami miałem już określone życzenia, ale to był ten pierwszy raz, ten jedyny. Myślę, że mogę powiedzieć: moje życie dzieli się na przed 6 październikiem 92 i po.

Wróciwszy do Polski miałem o czym opowiadać, a na następny mój koncert The Cure musiałem czekać aż 4 lata.

Dietmar Brehmer