Oni, rybki i koniki wodne. The Cure, Berlin 7.10.1992

Przed halą pojawiliśmy się o 19- na godzinę przed rozpoczęciem koncertu. Widok, który się nam przedstawił, był naprawdę niesamowity- nagle zobaczyliśmy kilka tysięcy mniej lub bardziej wiernych kopii Roberta Smitha! Po kilku minutach przepychania się wśród wyznawców The Cure udało nam się dostać do środka. Gdy o 20 zgasło światło, hala była zapełniona gdzieś w połowie, ale nie było czym się przejmować, bowiem najpierw wystąpił zespół Cranes. Panienka i trzech panów zostali przyjęci raczej chłodno, zważywszy, że ludzie czekali na The Cure. A poza tym dźwięk pozostawiał wiele do życzenia. Grali pół godziny, później nastąpiło 15 minut przerwy. I gdy za kwadrans dwudziesta pierwsza na scenę wyszli oni, hala była prawie pełna.

Smith, Thompson, Gallup, Bamonte i Williams zaczęli występ od Open- utworu otwierającego Wish. Zresztą cały repertuar koncertu został oparty na kompozycjach z tej płyty. Gdy zaczynali grać staliśmy może z 10 metrów od sceny- mogliśmy wtedy z bliska obejrzeć Sitha i jego kolegów. Było nam również dane dokładnie zapoznać się z mocą głośników stojących po bokach sceny. Po kilku utworach postanowiliśmy wycofać się z nieprawdopodobnego ścisku, aby móc dokładniej obejrzeć scenografię i docenić rolę świateł współtworzących atmosferę spektaklu The Cure.

Na scenie ustawione były cztery kolumny, które podtrzymywały resztki stropu budowli mogącej być na przykład starożytnym teatrem. Po bokach znajdowały się dwie, zwężające się do dołu spirale. Za muzykami rozwieszono olbrzymie- miejscami pomarszczone- płótno, które chwilami falowało jakby targane przez podmuchy wiatru. Atmosferę rozmarzenia umiejętnie współtworzyły wielobarwne światła i dymy. Ten raczej spokojny nastrój był na jakiś czas umiejętnie zakłócany przez żywsze utwory- właśnie przy nich publiczność zaczynała się tak naprawdę bawić. Ludzie raczej słuchali takich utworów jak: High, From The Edge Of The Deep Green Sea, Pictures Of You, Lullaby, Fascination Street, Charlotte Sometimes, czy też M. Szaleństwo zaczynało się przy Friday I’m In Love, The Walk, i oczywiście Boys Don’t Cry. Smith i reszta raczej statyczni, skupili się na przekazaniu muzyki. Obyło się bez dzikich okrzyków, nie było dowcipów. Między utworami można było usłyszeć najwyżej: Dzięki Berlinie albo To jest piosenka z płyty…i nazywa się…

Gdy mniej więcej po półtorej godzinie grania zeszli ze sceny, nie mogliśmy wyjść ze zdumienia- przecież witaliśmy ich na niej jakby przed chwilą! Wraz z kilkutysięczną widownią krzyczymy, tupiemy, gwiżdżemy- robimy wszystko aby znowu wyszli. I rzeczywiście- The Cure trzy razy dali się namówić na ponowne wejście na scenę. Jako ostatni utwór zagrali absolutnie wspaniałą, wydłużoną wersję A Forest, zakończoną popisem Simona Gallupa na basie. I mimo olbrzymiej owacji…zapaliło się światło.

Gdy opuszczaliśmy Deutschlandhalle było już dobrze po dwudziestej trzeciej, na dworze było ciemno i zimno, ale my wciąż mieliśmy przed oczami ich oraz rybki i koniki wodne, które przepływały za nimi gdy grali…

Natalia Golanowska, Krzysztof Kryska