Nie jest łatwo mówić o muzyce takiej, jaką zawarto na “Bloodflowers”. Nie godzi się pisać o jej technicznych aspektach, na sucho wyliczać, że kompozycje skonstruowano tak, a nie inaczej… A nie jest łatwo, bo o albumach wielkich zawsze opowiada się z trudem, bo zdaje się, że żadne słowo nie jest w stanie oddać ani tego, czym jest dźwiękowa podróż w najgłębsze zakamarki własnego umysłu i własnych uczuć, ani tego, co podczas niej dzieje się z słuchaczem.
Robert Smith wraz zespołem popełnili już w przeszłości płyty wybitne, których pozycja w muzycznym świecie słusznie wydaje się nienaruszalna. Mroczne, psychodeliczne, ponure “Pornography” czy jarzące się dziesiątkami odcieni emocji “Disintegration” po prostu nie mogły pozostawiać obojętnym nikogo, kto choć w minimalnym stopniu wrażliwy jest na piękną muzykę. Po jedenastu latach od “Dezintegracji” The Cure postanowili dopisać do tych wspaniałych nagrań trzecią część, Robert Smith wszak nazwał je wszystkie Trylogią – i niewątpliwie miał rację.
“Bloodflowers” nie kontynuuje jednak bezpośrednio żadnego krążka z przeszłości, aczkolwiek nadal silnie osadzony jest w cure’owej tradycji i stylu. Po raz kolejny mamy tutaj do czynienia ze spowiedzią człowieka zrezygnowanego, rozczarowanego otoczeniem, pogrążającego się w depresji, odrzuconego przez tych, których kocha. Specyficzny, niepodrabialny wokal Roberta Smitha ponownie pełen jest smutku, bólu i wyrzutu. Choć wymowa albumu jest niewesoła, to paradoksalnie do niektórych kompozycji pod względem muzycznym wpuszczono nieco światła (chwytliwy “Maybe Someday”), całość wydaje się mniej przytłaczająca, niż chociażby “Pornography”. Nieco więcej tu gitar, niż na wspomnianych dziełach, także akustycznych (melancholijny “The Last Day Of Summer”). Tradycyjnie już utwory w większości przypadków rozpędzają się niespiesznie, dramatyzm budowany jest stopniowo, jak chociażby w otwierającym album “Out Of This World” czy przejmującej balladzie tytułowej, zamykającej tę godzinę cudownej muzyki. Nie ma tutaj przypadkowych dźwięków, niepotrzebnych kompozycji czy nietrafionych aranżacji. Wszystko wydaje się być dobrane idealnie, aczkolwiek nie miałem ani przez chwili wrażenia, że coś celowo na “Bloodflowers” cyzelowano czy obliczano na taki czy inny efekt – choć całość oczywiście pieczołowicie dopracowano pod każdym kątem, także brzmieniowym. Ta muzyka jest niezwykle szczera, bardzo emocjonalna, można by rzec, że płynąca z jednego do drugiego serca. To się czuje.
Także warstwa tekstowa, nierozerwalnie łącząca się z przepięknymi dźwiękami, daje do myślenia. Robert Smith w prostych słowach opisuje to, co być może niektórzy z nas przeżyli, przeżywają bądź będą przeżywać. Nie ma w tym cienia banału, a historia taka, jak na przykład ta przedstawiona w “There Is No If…”, rozgrywa się gdzieś na świecie pewnie co chwilę. Ból, rozpacz, tęsknota, rozczarowanie, a przede wszystkim – miłość, nie są przecież nikomu z nas obce.
Nie da się opisać “Bloodflowers” tak, jak na to zasługuje; tak samo, jak nie można zmierzyć jakąkolwiek miarą ludzkich uczuć. To muzyka, jakiej się nie słucha – to muzyka, jaką się przeżywa. Głęboko i na swój indywidualny sposób.