Żadnych zastrzeżeń. The Cure, Łódź 14.04.2000

Oczekiwałem tego koncertu od dawna. Wcześniej w 1996, kiedy grali w Spodku miałem na głowie zupełnie inne sprawy. Teraz mogłem spokojnie oddać się czarowi muzyki, mojej ulubionej, znaczącej dla mnie najwięcej.

Przed koncertem czytałem kilka relacji z innych fragmentów Dream Tour. Zapowiadany rockowy charakter bardzo mi odpowiadał , chociaż muszę przyznać że uwielbiam w THE CURE pomieszanie nastrojów jak np. zestawienie Just Like Heaven ze Snakepit. Obawiałem się tylko nowych kawałków z BLOODFLOWERS gdyż zupełnie nie miałem czasu posłuchać tej płyty. Znałem ją tylko z utworów puszczanych w radiu. A przecież po pierwszym przesłuchaniu rzadko odkrywam piękno muzyki THE CURE.

Przed Koncertem

Bilety. W Lublinie nie było żadnej sprzedaży. Razem z kumplem (99,9% on) szukaliśmy biletów po całej Polsce. W końcu poprzez faksy, przelewy i listy staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów. Loża A, miejsca 001 i 002. Miejsca naprzeciw sceny, około 3 m nad ziemią . Powinno być dobrze, chociaż daleko od sceny. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą wizualne sterydy czyli lornetkę.

Koncert

Sala. Miejsca całkiem niezłe. Przez lornetkę doskonale wszystko widać, OK. 19.30 gaśnie światło. Wyskakują CURzy. Standard, wszyscy w czarnych ubraniach, Robert w swoich włosach, z makijażem. Ale nie pamiętam czy miał usta pomalowane na czerwono. Żadnego gadania, gitary w dłonie i grają . Od razu ostro. Nie znam utworów, czyli BLOODFLOWERS. Dwa razy. Potem Want i pierwsze emocje: Fascination Street. Pomimo to jestem rozczarowany – fatalny dźwięk. Ciężko rozróżnić instrumenty, przecież tak nieliczne. Chłopaki sami grają czysto, bez fałszowania. Ale nagłośnienie jest beznadziejne. Nie znajduję żadnego usprawiedliwienia. Całe szczęście, że oprawa wizualna jest fenomenalna. Fantastyczne światła, indywidualnie dobrane do każdego kawałka, do jego nastroju. W tle wyświetlane są obrazy/animacje/filmy. Wszystko doskonale wyważone, potęguje emocje związane z muzyką .

Przeleciało kilka kawałków. Powoli wciągam się w nastrój. Dźwięk przestaje mnie razić. Nagle paraliż : The Kiss, zupełnie się tego nie spodziewałem, chociaż pragnąłem z całego serca. Zespół spowity w czerwono-pomarańczowym świetle, takim jak na okładce „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me„. Tak się rozgrzałem, że nie zauważam wyświetlających się w tle ust. Oczywiście cały utwór zaśpiewałem razem z Robertem. Do ostatniego „I Wish You Were Dead”. Potem zagrali From The Edge of The Deep Green Sea. Zielono niebieskie światła, w tle obrazy morza. Nigdy nie przypuszczałem, że ten utwór można tak świetnie zagrać. Wypada znacznie ostrzej niż brzmi na płycie. Zresztą cały koncert grany jest znacznie ostrzej niż znam to z płyt. Ale tworzy to znakomitą atmosferę. Takich CURów uwielbiam. Już wtedy jest po mnie. Jakość nagłośnienia przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, chociaż w wolniejszych kawałkach wszystko wydaje się być O.K. I nagle grają Bliźnięta Syjamskie. Utwór zupełnie inny niż poprzednie. Ascetyczne oświetlenie. Białe punktowe światło na muzyków, czasami tylko na Roberta. W tle czarno biały film i jedna czerwona ledwie jarząca się lampa. Doskonale oddany nastrój Pornography. Przez lornetkę widzę skupionego Roberta. Przeżywa, może bardziej niż ja. Około 40% koncertu oglądałem przez lornetkę. Wrażenie jakbym siedział 10 metrów od sceny. Widziałem całe postacie, wszystkie gesty, przewracanie oczami Roberta.

W międzyczasie grają Shake Dog Shake, robi się gorąco – wszyscy śpiewają refren. Potem (a może wcześniej) In Between Days, płyta się ożywia, ja sam mam zamiar zeskoczyć na dół . Jednak nie, trochę za wysoko. Jeszcze kilka kawałków, nawet nie wiem w jakiej kolejności. Wreszcie BLOODFLOWERS. I koniec. Boże a ja nawet nie zdążyłem zapamiętać utworów, które grali. Ale wszyscy chcą powrotu THE CURE.

Wracają . Pierwszy BIS. There Is No If… a potem TRUST. To dla mnie duża niespodzianka bo lubię ten utwór. Gitarzysta przechodzi do drugiego klawisza. Grają . Smith po raz pierwszy i ostatni, zaczyna chodzić po scenie, obserwując wszystko przez lornetkę. Idzie na prawą stronę, macha do ludzi, ja macham do niego. Już zupełnie nie panując nad sobą , przecież facet jest na drugim końcu świata. W tym samym czasie obaj „klawiszowcy” się śmieją . Chyba koncert im się podoba. I nagle uświadomiłem sobie coś dziwnego. Akustyka stała się prawie wzorowa, i nie jest to spowodowane emocjami, naprawdę uległa znacznej poprawie. Tak jakby koncert zaczął się na bisach. Plain Song, Disintegration i znowu uciekają ze sceny.

Drugi BIS. Utwory z Seventeen Seconds: M, Play for Today – fantastyczne światło, atmosfera rośnie z każdą chwilą. I chyba wtedy grają Just Like Heaven. A może w pierwszym bisie? Nawet nie zwróciłem uwagi na światła. Nie wiem czy ktokolwiek zwrócił . Odśpiewałem cały kawałek, zresztą tak samo jak inni. A Forest, fantastycznie zielone oświetlenie połączone z obrazami lasu. Wszyscy klaszczą . Potem ju tylko Faith. Robert jest wyjątkowo skupiony, pod koniec ma kłopoty z mikrofonem. Ze trzy razy wzywa technicznego nim ten mu wymieni mikrofon. Ale mi to nie przeszkadza, przecież i tak znam to na pamięć czekam aż zaśpiewa „… nothing left but faith” Chwilę potem uciekają, zapalają się światła i koniec. A ja już nie pamiętam co się działo. Mnie nie było na tym koncercie. Ja ten koncert przeżyłem. Jakbym mógł wybrać się na ten koncert jeszcze raz zrobił bym to natychmiast. By zapamiętać to przedstawienie do końca życia, by grało ono we mnie jak jeszcze jedna płyta.

Po koncercie

Nie mam żadnych zastrzeżeń do zawartości koncertu. Oczywiście, że zabrakło mi kilku kawałków np. If Only Tonight… Ale komu ich nie zabrakło. Myślę, że ten mroczny, rockowy repertuar pokazał THE CURE z tej ulubionej przez widzów majestatycznej strony. Na pewno osoby oczekujące na kawałki popowe były zawiedzione. Ale dobrze się stało, że Robert postawił na muzykę trudniejszą , wymagającą skupienia. Mam nadzieję że zrobi z tej trasy jakieś video. Bo koncert jako wydarzenie jest po prostu rewelacyjny. Warto było go zobaczyć.

Robert Sowiński