„Pornography” – To właśnie ten longplay, mimo iż znałem The Cure o wiele wcześniej, sprawił że pokochałem ten zespół i już chyba nigdy się z owej miłości nie wyleczę.
Album pełem niepokoju, lęk, bólu i napięcia był w latach 80tych wyznacznikiem, początkiem, który nadał zwrot kierunkowi zwanemu dziś Cold Wave czy Gotyk. To właśnie ten krążek, mimo iż w swojej gorączkowości i gwałtowności może wpędzać człowieka w depresję i stan totalnej melancholii, nauczył mnie miłości do muzyki, do jej odczuwania i chłonięcia jej kawałek po kawałku. Dzięki niemu zrozumiałem że muzyka nie polega na przysłowiowej „napieprzance” na gitarach, że muzyka to piękno i sztuka sama w sobie. Pamiętam chwile, kiedy siedząc w pokoju, oświetlonym jedynie świecami, przeżywałem razem z Robertem Smithem jego gorycz, rozpacz.
„Pornography” to swoisty manifest straconej generacji, rozrachunek z przytłaczającą rzeczywistością i z bólem jakie niesie w sobie farsa nazywana życiem. Pornograhy” to walka jaką stoczył Smith z samym sobą, prezentuje on nostalgiczną iluzję szczęścia, obala mit o złudnym wyobrażeniu o spełnionej miłości. Pulsujący bas, „zimne” klawisze i skrzecząca gitara to kwintesencja stylu grupy. Nie zapominając o „konającym” głosie Roberta, który w wielkim żalu wyśpiewuje swoje, pełnie nienawiści i rozczarowania poezje.
Tak, muzyka Smitha jest poezją, najwspanialszą ze sztuk. I choć wcześniej czy później Cure miało wiele doskonałych płyt (np. „Seventeen Seconds„, „Disintegration” czy „Bloodflowers„) i choć sam Smith o „Pornography” wypowiada się raczej nieprzychylnie, jego zespół nie nagrał już nic tak zniewalającego i kojącego duszę jednocześnie.