To będzie recenzja bardzo osobista. Tak jak bardzo osobisty jest ten album. W czasach Spotifaja, gdy tak łatwo klikamy ‘następny’… gdy coraz mniej osób postrzega płytę jako całość, której warto poświecić więcej niż 3 minuty… gdy tekst jest często tylko ozdobnikiem do rytmu… no i po 16 latach przerwy trudno było być optymistą. Dla mnie to nawet 24 lata, gdyż dwa ostatnie albumy pomijam milczeniem.
Kawał czasu i najwyraźniej wraz z jego upływem Roberta naszła ta refleksja: że niczego już nie muszę udowadniać światu, wspinać się na szczyty… nie muszę zdobywać list przebojów ‘hitami’, które niezbyt mi wychodzą (OK.. Friday Ci wyszło). Mogę po prostu zagrać to co mi w duszy gra… to co najlepiej umiem… bezczelnie, a nawet czasami brutalnie, wykrzyczeć mój ból.. bezpretensjonalnie… tak jak czuję. Zgrać to z brudnym basem, dominującymi bębnami i nawet przez pierwsze 10 minut, nie odzywając się, dać temu wybrzmieć.
Należę do tych, którzy słuchają Cure od dziesięcioleci. Tych, którzy byli na ich pierwszym koncercie w Polsce w 1996r, ale i tych którzy zanużyli się w inne klimaty muzyczne i odstawili ich na boczny tor, zachowując jednak sentyment i odkurzając albumy The Cure od czasu do czasu.
Dla mnie osobiście „Bloodflowers” był ostatnim wartym uwagi albumem, chociaż nigdy nie przemawiała do mnie teoria jakoby był ostatnim elementem trylogii The Cure. Po prostu nie bronił się w zastawieniu z „Pornography” i „Disintegration”. Nigdy też nie odżałowałem odejścia Porla Thompsona z zespołu, bo bez jego gitary ewidentnie brakowało umiejętności kreowania brzmienia, polotu i przestrzeni. Kolejne albumy, a szczególnie „4:13 Dream” tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że The Cure się skończyło.
Nadzieja wróciła w grudniu 2022 po koncercie w Londynie, gdzie Cure kończyło europejską trasę grając nowe utwory. Wróciły emocje, wspomnienia i marzenia o nowym… dobrym.. koniecznie dobrym albumie.
I jest!
„Songs Of The Lost World” to bez wątpienia, od początku do końca, album The Cure. Wreszcie nie mam co do tego wątpliwości. Wreszcie ten skład znalazł swoje brzmienie. Wreszcie znowu można zgasić światło, usiąść w rogu pokoju i znależć ukojenie w myśli, że nie tylko nam jest źle na tym świecie i że nie tylko my bezpowrotnie przemijamy. Po to jest muzyka The Cure! Ma opisywać nasze emocje w sposób w jaki sami nie potrafimy. Robert to robi dla nas i za to go kochamy! Każdy ortodoksyjny fan The Cure odnajdzie na tej płycie kawałek siebie – a reszta? Niech się buja na Spotifaju!
Czy ta płyta zamknie trylogię – nie wiem… może na to jeszcze za wcześnie? Na pewno jest lepszym kandydatem niż „Bloodflowers”, bo nie ma na nim słabych utworów. Gdy premierowo usłyszałem w BBC „Alone” zacząłem prosić Boga, żeby nie wcisnęli na płytę jakiegoś ‘wesołego potworka’. Nie wcisnęli. Każdy element tej układanki pasuje do wizji świata, którego już nie ma… dla Roberta, ale i dla nas. Kropkę na „i” stawia „Endsong”, który powala prostotą bębnów, klawiszami tworzącymi tło dla przenikających i powtarzających się gitarowych motywów i prowadzi nas do wściekłej solówki i smutnego końca.
Czy to będzie faktyczny „Endsong” The Cure? Jeżeli tak … to czapki z głów!
MARCIN MOLEWSKI
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt