Szesnaście lat. Tyle przyszło nam czekać na nowy album zespołu The Cure. Przez te lata nasze nadzieje odżywały i zamierały wraz z kolejnymi sygnałami, które pojawiały się ze strony lidera grupy, Roberta Smitha. Nadszedł w końcu 1 listopada 2024 roku, a wraz z nim – „Songs of a Lost World”. Kartka właśnie z tą datą – przybitą na ścianie pubu w Crawley – okazała się prorocza. Przesłanie płynące z tej płyty idealnie koreluje z czasem, w którym została wydana. Czasem zadumy i refleksji nad życiem oraz jej nieodłączną częścią, czyli śmiercią. Pieśni z Utraconego Świata to piękna, choć i niełatwa wędrówka pełna wielu pytań bez jednoznacznych odpowiedzi.
Brytyjska grupa The Cure wystąpiła w Łodzi trzykrotnie – w 2000 roku w Hali Sportowej przy ul. Skorupki oraz w 2016 i 2022 roku w Atlas Arenie. Ostatni występ w naszym mieście zespół zaczął utworem „Alone”, którym jak się okazało później, otwiera również swoje najnowsze wydawnictwo.
Pierwszy singiel promujący album „Songs of a Lost World” opowiada o utraconych nadziejach i stawia przed nami następujące pytanie – co poszło nie tak? Niestety, jeśli ktoś oczekuje satysfakcjonującej odpowiedzi, może mocno się rozczarować. Inspiracji do powstania tej kompozycji należy szukać w twórczości Ernesta Christophera Dowsona – dziewiętnastowiecznego poety kojarzonego z ruchem, a jakże, dekadenckim. Pierwsze słowa, które śpiewa Robert Smith w tym utworze pochodzą z wiersza wspomnianego pisarza pt. „Dregs”. Zresztą, samo słowo „dregs” (fusy, męty z języka angielskiego) również możemy usłyszeć w „Alone” i wątpię, by był to jedynie zbieg okoliczności.
Drugim wyborem jeśli chodzi o single był „A Fragile Thing”, który od pierwszych sekund wzbudza pewien niepokój, a nostalgiczne dźwięki pianina przykuwają uwagę jako pierwsze. Jak wyjaśnia sam Robert: „utwór jest napędzany przez napotykane trudności, kiedy przychodzi nam dokonywać wyboru między wykluczającymi się pragnieniami. Bez względu na to jak bardzo jesteśmy pewni, że postąpiliśmy słusznie, musimy radzić sobie z żalem powstałym w wyniku naszych różnych decyzji. Często jest trudno, być po prostu sobą”.
W jednym z wywiadów dodał także, że „piosenka ta zwraca uwagę na fakt, że miłość jest tą najsilniejszą, najbardziej trwałą z emocji”. Trudno się z nim nie zgodzić.
Ciekawe są także okoliczności powstania okładki zdobiącej najnowsze wydawnictwo. Widnieje na nim rzeźba słoweńskiego artysty Janeza Pirnata z 1975 roku. Kamienna głowa przywodzi na myśl starożytny relikt zatopiony dawno temu gdzieś na dnie oceanu. Robert trafił na nią przypadkiem, kiedy przeglądał pewną książkę. Spodobała mu się tak bardzo, że postanowił skontaktować się z jej autorem. Wtedy też okazało się, że tego samego dnia, w którym Smith odkrył tę rzeźbę, Pirnat odszedł z tego świata. Wdowa po artyście wyraziła jednak zgodę na to, by umieścić ją na okładce, a „Bagatelle”, bo tak nazywa się to dzieło, znajduje się obecnie w domu lidera The Cure.
Wróćmy jednak do muzyki. „Warsong”, którego fragment mogliśmy usłyszeć na cztery dni przed oficjalną premierą albumu, jest przepełniony bólem i zgorzknieniem. Jest to chyba najcięższy kaliber w arsenale spod znaku Pieśni Utraconego Świata. Dźwięki gitary zdają się krzyczeć i hipnotyzować wraz z wieńczącym dzieło wokalem Roberta.
„Drone:Nodrone” to kompozycja, w której od pierwszego odsłuchu zachwycił mnie bas Simona Gallupa. W przeciwieństwie do elektronicznych dźwięków, z którymi musiałem się nieco oswoić. Utwór odnosi się do osobistych doświadczeń Roberta Smitha, który pewnego razu dostrzegł drona latającego nad swoim ogrodem. Przerażenie i frustracja związana z faktem, że był śledzony skłoniła go także do głębszej refleksji i dalszych interesujących pytań. Czy nadal jestem tym, kim jestem? A może tym, jak postrzegają nas inni?
„I Can Never Say Goodbye” to piosenka, którą mogliśmy usłyszeć już wcześniej podczas trasy koncertowej. Zwróciła moją uwagę podczas ostatniego koncertu w Łodzi. Kiedy więc pojawiały się pewne mniej lub bardziej wiarygodne przecieki i brakowało w nich właśnie tego utworu, byłem niezwykle zaniepokojony. Jak się okazało – niepotrzebnie.
W wersji studyjnej wzrusza jeszcze mocniej i uderza w te najbardziej wrażliwe struny serca i duszy, tak jak tylko potrafi to najlepiej zespół The Cure. Niezwykle emocjonalny i wzruszający utwór, opowiadający o utracie kogoś bardzo bliskiego. Robert, który niedawno pożegnał rodziców i brata, kończy go zresztą wymownymi słowami:
To steal away my brother’s life
Something wicked this way comes.
Gdybym był przyparty do muru i musiałbym wybrać ten jeden ulubiony utwór z nowej płyty, byłby to właśnie „I Can Never Say Goodbye”.
Zarówno „All I Ever Am” jak i kończący płytę „Endsong” to kontynuacja posępnej podróży pełnej żalu ze względu na bezpowrotnie utracony czas. Nie ma tu strachu o to, co będzie jutro, a raczej smutek związany ze świadomością nieuchronnego końca.
Tak naprawdę szczęśliwi ci, którzy wybrali się na ostatni koncert The Cure w Łodzi. Mieli doskonałą szansę na to, by niemal dwa lata przed ukazaniem się płyty, poznać połowę jej zawartości. Robert i spółka oprócz „Alone” zagrali także „And Nothing is Forever”, „I Can Never Say Goodbye” i „Endsong”.
W sumie na „Songs of a Lost World” składa się osiem równorzędnych kompozycji skupionych wokół tematyki przemijania. Jest to niezwykle interesująca podróż pełna sprzeczności. Nowy album z jednej strony ogromnie nas cieszy, z drugiej – rozbija emocjonalnie, zachwyca i zasmuca jednocześnie. W mojej opinii jest to najlepsza płyta od czasów „Bloodflowers”, która swoją premierę miała w 2000 roku.
Nie ma tu ani utworów słabszych, tzw. zapychaczy, ani weselszych, które rozładowałyby duszący klimat całej płyty. W mojej ocenie to dobry ruch, który sprawił, że album jest spójny niczym monolit lub kamienna głowa, zdobiąca okładkę wydawnictwa. To jeden z tych przykładów utwierdzających w przekonaniu, że prawdziwych dzieł należy słuchać w całości, by docenić ich cały kunszt.
Czy osiem utworów to mało? Robert Smith wspominał, że początkowo planował umieścić trzynaście piosenek na płycie. Osoby z najbliższego otoczenia artysty po wysłuchaniu całości miały mu zasugerować, że byłaby to już zbyt duża emocjonalna dawka. A wszystkich narzekających z tego powodu zapytam – ile utworów zawierały tak wyśmienite albumy jak „Faith” czy „Pornography”? No właśnie.
A jeżeli już o tych albumach mowa, naszła mnie pewna refleksja. O ile wspomniane wydawnictwa zawierały w sobie mnóstwo smutku i szaleństwa, to jednak kończyły się, nie pozbawiając nas jakiejś nadziei. W przeciwieństwie do „Songs of a Lost World”.
W „Faith” Robert żegnał się z nami słowami „Went away alone. With nothing left but faith”, a w „Pornography” – „I must fight this sickness, find a cure”.„Endsong” zaś kończy się niepokojącym stwierdzeniem – „The end of every song. Left alone with nothing” – z kilkukrotnie mocno zaakcentowanym „nothing”.
Czy jest to ostatnia płyta zespołu The Cure? Trudno powiedzieć. Jeśli tak, byłoby to wyjątkowo piękne i mocno refleksyjne pożegnanie. Wiadomo, że jesienią przyszłego roku czeka nas trasa koncertowa. Co będzie później? Zobaczymy. Sam Robert Smith miał ostatnio zdradzić, że na emeryturę planuje przejść w wieku 70 lat, czyli dokładnie za pięć lat. Artysta udowodnił nie tylko ostatnimi koncertami, ale i płytą, że wokalnie nadal brzmi świetnie i nic się pod tym względem, mimo upływu lat, nie zmieniło. Miejmy nadzieję, że jego przewidywania po prostu się nie spełnią i muzyk zostanie z nami jak najdłużej.
Nie zaprzątajmy sobie jednak na razie tym głowy. Cieszmy się płytą „Songs of a Lost World”. Czternaste wydawnictwo w dorobku The Cure to dzieło kompletne, pełne dojrzałych przemyśleń od dojrzałych muzyków.
I’m outside in the dark
Wondering how I got so old
KAMIL KIJANKA
RECENZJĘ, KTÓRA UKAZAŁA SIĘ NA STRONIE RADIA ŁÓDŹ PUBLIKUJEMY ZA ZGODĄ AUTORA.
Czekamy na Wasze recenzje najnowszej płyty The Cure “Songs of a Lost World”: thecure.pl/kontakt