Kiedy na tydzień przed wyjazdem do Katowic usłyszałem w radiu RMF fragmenty występu The Cure z paryskiej hali Bercy, wiedziałem, że w Spodku może być różnie i wiele zależeć będzie od dyspozycji zespołu, a przede wszystkim Roberta w dniu koncertu. Gdyby śpiewał tak niedbale jak we Francji, to bylibyśmy uczestnikami niezbyt ciekawego widowiska. Z drugiej strony pocieszałem się myślą, że pierwszy koncert w Polsce potraktowany zostanie przez niego poważnie. No i zwyciężył wariant optymistyczny. Wszyscy zgromadzeni 15 listopada w Spodku mogą nazwać się szczęśliwcami. Zespół zagrał 31 piosenek z różnych okresów swojej działalności.
Razem z Agnieszką kibicujemy The Cure od 1989 roku (wiadomo: Disintegration), nie mieliśmy jednak do tej pory okazji usłyszeć zespołu na żywo. Nic więc dziwnego, że wiadomość o koncercie w Polsce bardzo nas ucieszyła, a o bilety pytaliśmy w sklepie prawie codziennie. 15 listopada 1996 roku około godziny 12.00 wyruszyliśmy w drogę, mając do pokonania 300 km. Zatrwożył nas widok cisnących się przed Spodkiem ludzi. Wyglądało na to, że minie sporo czasu, zanim uda się nam dopchać do wejścia. Jednak zamiast wdać się w przepychanki, poszliśmy zobaczyć, czy wszędzie jest tak dramatycznie. Okazało się, że tymi samymi wejściami, ale od „zewnętrznej” strony, można dostać się do środka całkiem szybko i kulturalnie (wystarczyło odstać swoje w kolejce).
Oczekiwanie na początek koncertu przeciągnęło się prawie godzinę. Zgodnie z polską tradycją nie udało się na czas wpuścić wszystkich widzów. Kiedy wreszcie pogasły światła i rozległy się dzwonki, serca zaczęły nam głośniej bić. Zespół wszedł na scenę. Rozpoczęli od Plainsong. Po chwili dołączył Robert. Wrzawa. To był niesamowity moment po tylu latach czekania… Przyznam się, że w trakcie Plainsong i Want uroniłem kilka łez. Po tym podniosłym wstępie usłyszeliśmy Club America. Ta piosenka rozładowała całe napięcie i zepsuła nastrój wytworzony przez jej poprzedniczki. Z obłoków zostałem raptownie sprowadzony na ziemię. Potem Robert krótko przywitał widzów i udzielił korepetycji z Disintegration wykonując wraz z zespołem kolejno: Fascination Street, gorąco przyjętą Lullaby i jedną z moich ulubionych piosenek, Pictures Of You. Następnie ze śmiertelną powagą przeprosił nas, że nie mówi po polsku, tak jakby ktoś się tego po nim spodziewał, a już po kolejnej piosence, którą była ni mniej ni więcej tylko This Is A Lie, zaskoczył wszystkich polskim „dziękuję”. Nie było ono jednak wymówione zbyt perfekcyjnie. Późniejsza, druga próba zaprezentowania zdolności językowych, wypadła już bardziej przekonująco. Później usłyszeliśmy piękne The Blood i dwa przeboje- przebój wątpliwy, którego miałem nadzieję nie usłyszeć, The Walk, i przebój prawdziwy- Just Like Heaven. Rozbawiona nimi publiczność poddana została próbie gwałtownej próbie zmiany nastroju- zespół wykonał Cold, by za chwilę znowu wrócić do lżejszych dla ucha klimatów. Przy Strange Attraction Robert gestykulując pomagał zrozumieć treść utworu. Śpiewając Prayers For Rain Robert udowodnił wszystkim niedowiarkom, że potrafi ciągnąć głoskę „a” przez 20 sekund. Główną część koncertu zakończyły równie długie i przepiękne, choć bardzo smutne Bare i Disintegration. Muzycy zeszli ze sceny by zregenerować siły. Gorąco wywoływani wrócili po kilku minutach. Bisowali trzykrotnie. Pierwszy bis składał się z czterech przebojów. Rozpoczął go Lovesong, bez wątpienia jeden z najlepszych utworów w dorobku The Cure. Po obu stronach sceny zobaczyć można było cień profilu Smitha śpiewającego do mikrofonu. Potem były Friday I’m In Love, Close To Me i Why Can’t I Be You?, czyli coś pasującego w sam raz do inteligentniejszej dyskoteki (tak mi się tylko wydaje, bo gdyby naprawdę takie kawałki puszczali w dyskotekach, to bym zaczął do nich uczęszczać). Podczas Close To Me Robert przespacerował się z mikrofonem do publiczności, najpierw z lewej, a potem z prawej strony estrady. Drugi bis rozgrzał wszystkich tych, którzy chcieli usłyszeć choć kilka starszych piosenek. Przy kolejnym bisie Robert zapowiedział ostatnią piosenkę wieczoru. Na tym koncercie był nią Faith. To chyba najlepsze zakończenie, jakie można sobie wymarzyć. Sala wyciszyła się zupełnie, wszystkim udzielił się nastrój zadumy. Żegnając się Robert chciał chyba powiedzieć nam coś specjalnego. Niestety przedmiot rzucony akurat w tym momencie w stronę sceny spowodował, że myśl uleciała mu z głowy. W taki sposób zakończył sie ten niezwykły wieczór.
Gdy ma się już za sobą pierwszy krok, stawia się z reguły następne. Chcąc powtórzyć przeżycia piątkowego wieczoru, zacząłem namawiać Agnieszkę na niedzielny wyjazd do Pragi.
Nie było to zadanie łatwe, bo jako istota niezwykle obowiązkowa chciała koniecznie być w poniedziałek w szkole. Negocjacje trwały aż do niedzielnego przedpołudnia, a moment przełomowy nastąpił po przekonywaniu trwającym 3 godziny. Do pokonania mieliśmy odległość niewiele mniejszą niż do Katowic, jednak ze względu na gorszą trasę, przejście graniczne, konieczność wymiany pieniędzy, itd. jazda do Pragi zajęła nam więcej czasu. W rezultacie w okolicach hali Sportovni znaleźliśmy się się mocno zdenerwowani dopiero 15 minut przed godziną siódmą wieczór. Na szczęście okazało się, że koncert rozpoczyna się o ósmej. Przykre doświadczenie z Katowic kazało nam najpierw zaopatrzyć się w koszulki, a dopiero potem zając miejsce. W sumie niepotrzebnie, bo Czesi okazali się lepszymi handlowcami- gadżety można było kupić przed, w trakcie i po imprezie. Nie mieli oni natomiast szczęścia do koncertu, który wypadł naszy zdaniem gorzej od polskiego. Przede wszystkim został skrócony o najpiękniejszy końcowy bis (tego zupełnie się nie spodziewaliśmy, ani my, ani Austrujacy, z którymi rozmawialiśmy przed koncertem, a którzy próbowali nam wmówić wyższość A Forest nad Faith), nie było też Pictures Of You i Disintegration. Robert sprawiał wrażenie nieco zmęczonego trzecim z rzędu dniem koncertowania (w sobotę The Cure wystąpili w Wiedniu). Mimo wszystko warto było wybrać się do Pragi. Koncert przebiegał w podobny sposób. Usłyszeliśmy jednak kilka innych piosenek (A Night Like This, Let’s Go To Bed, Gone! i bardzo rzadko wykonywaną Grinding Halt.) oraz Why Can’t I Be You? w wersji rozbudowanej o Young At Heart Sinatry i Love Cats (tekst Love Cats został lekko zbrutalizowani: the way we fuck). Niektóre utwory zaśpiewane były ciekawiej. Dotyczy to zwłaszcza Strange Attraction i Mint Car, w którym kwestie pijackie zostały przez Smitha wybełkotane…
Dzięki praskiemu koncertowi jeszcze bardziej doceniliśmy to, co wydarzyło się w Katowicach. Mam nadzieję, że ta historia jeszcze się w Polsce powtórzy.
Autorem relacji z koncertów The Cure jest Mariusz Strzyżewski