„It was fucking excellent to come to Poland…” The Cure, Katowice 15.11.1996

W tej chwili, wydaje mi się, że zupełnie inne uczucia krążyły w mojej głowie przed tym koncertem niż przed Glastonbury. Nie był to już mój pierwszy koncert, aczkolwiek miał to być pierwszy polski koncert The Cure, no i oczywiście nie festiwalowy jak było to w Glastonbury. Jest to dla mnie bardzo istotny czynnik. Na pewno skład publiczności w obydwu sytuacjach jest zupełnie inny – na festiwalu większość widzów danego koncertu to ludzie „przypadkowi”, oczekiwanie na dany występ to około 15 minut pomiędzy 2 wykonawcami, no i atmosfera w związku z tym zupełnie inna. Także spodziewałem się zupełnie innego koncertu. Może bardziej „prawdziwego”? Ponieważ miałem ujrzeć i usłyszeć Cure na żywo drugi raz pozwoliłem sobie wcześniej trochę „pomarzyć” co bym chciał usłyszeć. Z bardziej realnych życzeń na pewno „Forest” – jakaś 30-minutowa wersja…., poza tym dużo starych kawałków, z „Pornografii„, „Faith„, „Seventeen Seconds” przede wszystkim. Eh, byłoby super. Miałem też i super-życzenia ale za dużo o nich nie myślałem gdyż były totalnie nierealne. Najbardziej szkoda było mi genialnych koncertów z trasy „Prayer Tour”. Niestety, nie dane było mi cofnąć się w czasie i usłyszeć dzwoneczki na początku koncertu, jakąś przejmującą wersję „Faith” na koniec, jak na przykład w Budapeszcie. Ten czas minął, Cure zafascynował mnie trochę za późno…

Prawdę mówiąc nie pamiętam momentu kiedy dowiedziałem się o tym koncercie. Pamiętam tylko, że jak szalony zacząłem rozglądać się gdzie tu dorwać bilet, żeby przypadkiem nikt ich nie wykupił zbyt szybko. Także gdy pojawiły się w jednym z gdyńskich sklepów od razu kupiłem, nieświadomy nawet, że przewidziane są jakieś sektory. Tak, dalej było niecierpliwe czekanie na Ten Dzień.

Rano 15 listopada 1996 załadowaliśmy się w kilka osób w pociąg w Gdyni. Oczywiście jako nie jedyni. Co chwilę po korytarzu przechadzał się jakiś Robert Smith, ewentualnie jego siostra-bliźniaczka . Czuło się klimat i wzrastające napięcie. Na miejscu poszliśmy od razu pod Spodek zorientować się o co chodzi z tymi sektorami i być może byłyby jakieś gadżety do kupienia. Okazało się, że nasze bilety są „niebieskie” i są to sektory niezbyt ciekawe (czytaj: nie do przyjęcia). Niestety wymienić nie można, także pozostało nam liczyć na nielegalne wepchnięcie się pod scenę. Stachu (mój kumpel, z którym byłem w Glastonbury) jako dziennikarz, załatwił sobie akredytację na konferencję prasową z zespołem, więc opuścił nas dość szybko. Próbowaliśmy wejść razem z nim ale zbyt dużo betonowych ochroniarzy przy wejściu. Także usiedliśmy pod kasami zazdroszcząc mu i licząc na jakieś fajne zdjęcia no i nagranie oczywiście. Tak sobie siedząc obserwowaliśmy ludzi, ich fryzury, makijaże, ubrania, napływające kolejne grupki fanów. I nagle, w pewnym momencie, ujrzałem małą 4-osobową grupkę – 3 facetów i 1 kobietę – spokojnie przechodzącą obok nas. Gdy jeden z nich obrócił się w naszą stronę powiedziałem do kumpeli: „Patrz. Ale gość podobny do O’Donnella.” Po chwili jednak szybko wstałem i musiałem dodać: „KURWA! PRZECIEŻ TO ON!” Przyjrzałem się dokładnie. No oczywiście! Obok niego jeszcze jakiś gość w berecie, obok jakaś laska, a obok kto? Jason Cooper! – niski chłopaczek w blond włosach. Ja pierdylę, zamurowało mnie totalnie. Otrzeźwienie na szczęście przyszło szybko, stwierdziłem, że przecież nie będę tak stał. Pójdę za nimi, może jakieś zdjęcie, autograf, cokolwiek… Szli dookoła Spodka mijając tych wszystkich ludzi i nikt ich nie zaczepiał! Byłem w szoku. Albo ludzi zamurowywało tak jak mnie, albo nie poznawali… Nie wiem. Szedłem parę kroków za nimi próbując wymyśleć co tu zrobić. Po chwili zorientowałem się, że gość w berecie to sam Perry. Także miałem 2 metry przed sobą 3/5 mojego ukochanego zespołu. Hmmmm, gdzieś po minucie wytrzeźwiałem, zebrałem siły i postanowiłem zadziałać. Na „ofiarę” wybrałem Rogera, w myśli złożyłem angielskie pytanie o autograf i podszedłem bliżej. W tym momencie cała ta grupka doszła do jedngo krańca Spodka i zatrzymała się. Zdążyłem wypowiedzieć z 3 słowa, gdy Roger sam zagadał „Do you speak English?”. „Yes” – odpowiedziałem. Okazało się, że się zgubili i nie potrafią trafić na konferencję prasową. Roger spytał się czy wiem gdzie to jest. Gdy odpowiedziałem, że tak, stwierdził: „Jeśli nas zaprowadzicie to będziecie mogli wejść na soundcheck.” No, marząc sobie wcześniej o tym koncercie do głowy by mi nie przyszła taka sytuacja. A tymczasem szedłem sobie razem z członkami zespołu dokoła całego Spodka (na szczęście byliśmy na drugim końcu ), ponownie mijając dziesiątki osób i ponownie nikt nikogo nie zaczepiał. Dziwne…

Oczywiście z powodu gorącej głowy wszystkie pytania, które kiedykolwiek chciałem im zadać odleciały w siną dal. Także rozmawialiśmy o tym jak im się podoba w Polsce, Jason wykazał się znajomością szkoły filmowej w Łodzi a także Kieślowskiego i Polańskiego. Pogadaliśmy o koncercie w Glastonbury ’95 – dla Jasona był to przecież jeden z pierwszych koncertów z zespołem. Potwierdził zresztą, że był mocno stremowany. W dodatku występowali wtedy przed rodzimą dla nich publicznością. Chłopaki byli bardzo sympatyczni i rewelacyjnie się z nimi rozmawiało, Roger (chyba jak zwykle) tryskał humorem, Jason i Perry byli raczej spokojni. Tak doszliśmy do tylnego wejścia do Spodka, gdzie ponownie (chociaż tym razem zdesperowani byliśmy co najmniej 10 razy bardziej) betonowi (lepiej nie będę używał słów, których używałem wtedy) bramkarze nie dali nam wejść do środka… Cóż, także jeszcze przed koncertem wkurzyłem się nieziemsko, choć tak naprawdę i tak dałbym duuuuużo za tą sytuację gdyby ktoś obiecywał mi to wcześniej. Z przejęcia nie pomyślałem nawet o wspólnym zdjęciu czy nawet autografie… (kto by pomyślał, że jestem tak emocjonalną osobą? hmmmm….). Na szczęście pozostały zdjęcia zrobione na koncercie i konferencji. No i niezapomniane wspomnienie rozmowy…

Weszliśmy do Spodka. Oczywiście pchamy się do sektora żółtego (pod sceną). Nie mamy żadnych wątpliwości. Mimo, że wszędzie bramkarze i tak jesteśmy tam gdzie chcemy, szczęśliwi, niespokojni, podekscytowani… Osobiście znowu odczuwam jakiś strach…, zdecydowanie czuję ciężar wydarzenia gdzieś w środku.

Czekanie, czekanie, czekanie, chyba z 10 godzin… Do muzyki z jakiejś składanki dubowo-ambientowej, nawet mam gdzieś zapisany jej tytuł… Obserwacja ludzi… sali… konsolety… sceny… operatorów kamer wspinających się na szczyt sceny… Cure w Polsce… niesamowite, tyle lat… Patrzę na niebieski sektor… chyba bym umarł gdybym miał stać tam na samej górze. Ale nic, czekamy… Układam mały plan – na początku max. pod scenę, parę zdjęć, zobaczyć Roberta z bliska, później trochę do tyłu… na spokojnie posłuchać, oglądnąć, doświadczyć… W Glastonbury przez cały koncert byłem pod sceną i starczy… nie mogę z tymi wrzaskami do ucha i łokciami w nerkach. Nie ten zespół na takie doświadczenia.

Wreszcie… JEZUS MARIA!!! DZWONECZKI!!! Naprawdę myślałem, że umrę… łzy utworzyły koryta na twarzy… oślepiające światło… z niego wyłaniające się ciemne sylwetki… monumentalne dźwięki… to było marzenie numer 1… to najbardziej nierealne… te dźwięki przechodzące w podwodną gitarę i dalej w wokal śpiewający jeden z najpiękniejszych tekstów tego świata: „ja po prostu tylko się uśmiecham…powiedziała”. Jak teraz to piszę, 3 lata później, w zupełnie innym miejscu, czuję się jakbym nadal tam był, wszystko słyszał, widział i czuł… słone policzki, serce wyrywające się z płuc, ciało unoszące się gdzieś w środku ciemnozielonego głębokiego morza kwiatów… Nie ma drugiego takiego zespołu…

Want… genialny początek nowego albumu, Simon wyżywa się na swoim basie, Roger w spokojnej pozie po lewej stronie sceny, Perry po prawej z gitarą, Jason centralnie z tyłu i Robert z gitarą, przy mikrofonie. Chcę, chcę, chcę ten koncert czuć jak najmocniej, jak najgłębiej. Chcę żeby ta muzyka przebiła mnie na wylot, do końca…

Club America… pierwsze ogromne emocje troszkę opadły… wycofuję się trochę do tyłu, z dala od łokci i krzyków… nadal jakoś nie wierzę, że jestem tu gdzie jestem… i wtedy to czekane od dawna chyba przez nas wszystkich „Hello”…

Fascination Street… to utwór, od którego zaczęło się moje życie z The Cure… tutaj przede wszystkim niesamowity bas Simona… to był dla mnie zawsze jego utwór…

Lullaby… chyba najgenialniejszy teledysk Tima Popa, stały utwór na koncertach od 89 roku… Polska wita go gęstymi rytmicznymi oklaskami… kocham tych ludzi… stwierdzę to jeszcze nie raz w czasie koncertu… do tego niesamowita gra świateł… pajęczyny owijające po kolei członków zespołu…

Pictures Of You… to taki nie-singiel dla mnie, przepiękny utwór, genialnie komponujący się na płycie z Plainsong i Closedown… zawsze wzrusza mnie dogłębnie, teraz chyba najbardziej… już po pierwszych dźwiękach wzorcowej „podwodnej” gitary jestem daleko od wszystkich ludzi, daleko od Spodka, daleko od czegokolwiek… gdzieś na jakiejś wyspie gdzie tylko ja i ta jedyna najprawdziwsza ona…

Pierwszy „dłuższy” komentarz Roberta… krótkie tłumaczenie się z nieumiejętności posługiwania się językiem polskim… i wtedy This Is A Lie… jeden z moich ulubionych kawałków z 'WMS’… i po nim jednak próba polskiego „Dziękuję”… zdaje się, że było to coś w stylu „Dziękula”…

The Blood… mała niespodzianka „z innej części świata”…

The Walk… to już standard każdego prawie koncertu, do pobawienia się dla ludzi… dla mnie może być ale nie musi…

Just Like Heaven… tak, perfekcyjny singiel, swoisty rekord świata, chce się śpiewać, chce się skakać, chce się cieszyć, szaleć, kochać… do tego budzą się wspomnienia… jestem szczęśliwy…

Głębokie, basowe klawisze… za moment rytm perkusji… Cold… radość zostaje przetrącona strachem… pornograficzny, zimny ból w sercu… przy tej płycie nigdy nie mogłem płakać… za bardzo mnie bolało… teraz te chwile wracają… gdy Robert śpiewa powtarzając „and you never say a word…” i „your name like ice into my heart…”…

Strange Attraction… no tak, te utwory miały zostać zaśpiewane… trochę wstrząsowo zmieniają klimaty… nie ukrywam, że ta część WMS w ogóle do mnie nie trafia, w żaden sposób niestety… oglądam uważnie członków zespołu i ludzi dokoła… jest wielu dla których to koncert życia…

Mint Car… ciąg dalszy zabawy…

Push… o tak… od razu widzę genialną wersję z 'Orange’… szkoda, że nie ma Porla, brakuje wyraźnie jego dynamicznej gitary… wokal jest jednak cały czas ten sam… porywa utwór jak wiatr…

Trap… kolejny utwór z nowej płyty…

Treasure… bardzo ładny kawałek… trochę kojarzy mi się z 'to wish impossible things’… i znowu galopująca wyobraźnia wytwarza obrazy w mojej głowie…

Prayers For Rain… następny utwór z mojej ukochanej płyty… to już prawie koncert żywcem wzięty z 'prayer tour’… i bardzo dobrze zresztą… dreszcz emocji gdy przypomnę sobie słynną wersję z 'Entreat’ z niesamowitym 'raaaaaaaaaain’ Roberta… czy teraz będzie podobnie?… to taki niespokojny utwór, pełen skrajnych uczuć… 'raaaaaaaaaaaain’ – a jednak, chyba jeszcze dłuższy niż na 'Entreat’, drżę cały, wszyscy szaleją wokół, ile ten koncert ma w sobie emocji… to chyba niemożliwe do zmierzenia…

Inbetween Days… sympatyczny singiel, lubię ten kawałek, znowu robi się wesoło…

From The Edge… to dopiero pierwszy kawałek z 'Wish’… ciekawe…to bardzo dobra płyta moim zdaniem, a ten utwór to mój ulubiony, tu też brakuje mi Porla i jego odjechanej gitary… na szczęście ten utwór to przede wszystkim genialny tekst niesamowicie prawdziwie zaśpiewany przez Roba… hold me like this for a hundred, thousand, million days… bardzo rozbudowany, ze zmianami tempa i klimatu, uwielbiam go…

Bare… pierwszy powiew końca koncertu… chociaż gdzieś w głębi serca mam ogromną wiarę, że jeszcze masa utworów przed nami, niespodzianki na bisy… super zakończenie ostatniej płyty…

To jeszcze nie czas na czekanie na bisy. Chłopaki natychmiast zmieniają tempo i uderzają mocno… Disintegration… pamiętam jak na początku ten utwór mnie nie przekonywał… był zbyt agresywny po zakończeniu najpiękniejszego utworu świata jakim jest 'The Same Deep Water As You’ dla mnie… później trafił, w samo centrum… przeżywam go do kości, obnaża wszystkie ludzkie (moje???) słabości, niszczy budowane latami budowle, niesamowicie zaśpiewany przez Roberta, zajechany psychodeliczną gitarą… dewastuje mnie kompletnie na zakończenie podstawowego zestawu utworów…

…bisy… nareszcie bisy (w Glastonbury nie było), wszyscy szaleją, niezapomniane dialogi słyszane raz z lewej raz z prawej… „Muszą zagrać Foresta, muszą kurwa…”, „teraz wyjemy, wyjemy teraz!” – to na początku 'Play For Today’, krzyki, wrzaski… Jezu, jak ja kochałem tych ludzi za takie przyjęcie zespołu…

Lovesong… kolejna piosenka, na którą nie mam słów, tylko wzruszenie…

Friday I’m In Love… zdaje się, że będzie kilka kawałków popowych… opada ze mnie nieruchome skupienie i bierze mnie na zabawę… radość z koncertu osiąga szczyty, chyba nie ma nikogo kto nie znałby tego tekstu, wygrywa ten kto najgłośniej będzie śpiewał i najwyżej podniesie ręce…

Close To Me… Robert bierze mikrofon i podchodzi do ludzi… czy jest jakiś inny zespół, który może wywołać takie emocje? w tym momencie nie ma drugiego takiego na świecie… zdzieramy gardła…

Why Can’t I Be You?… szaleństwo nie ma końca… widać, że zespołowi się udziela, grają genialnie, Robert wywija wokalem… „Robert, Robert, Robert…”… słychać tylko jedno na sali…

krótka przerwa i wracają ponownie aby zagrać kilka starszych utworów… Charlotte Sometimes… całkowicie już poddałem się muzyce… Play For Today… „wyjemy…”, Boys Don’t Cry… wydaje mi się, że Spodek się unosi… co za koncert, ci wszyscy ludzie są jak jeden organizm… wokół krzyki „Forest, Forest, Forest…”… charakterystyczna gitara… 10.15. Saturday Night… genialne oklaski w rytm kapiącego kranu… szaleństwo to już za małe słowo… płaczę już nie wiem dlaczego, po prostu chyba z emocji… Killing An Arab… ostre dźwięki, ostre światła, swędzą mnie wszystkie mięśnie… zespół daje z siebie wszystko…

„thank you”… zeszli…

i to nie mógł być koniec…

…i wyszli jeszcze raz… na 95% Forest, gdzieś tam na spodzie marzyłem o Faith, ale to przecież niemożliwe… „it’s the last song we’re gonna play, it’s called Faith”… to już nie był koncert, na którym rzeczywiście byłem, to tylko mi się śniło… monotonne, hipnotyczne gitary, improwizacja, rozmowa z lustrem, kto był ten wie o co chodzi… nie da się tego opisać…

i jeszcze „it was fucking excellent to come to Poland…”… żebyś TY wiedział jak MY się czuliśmy…

Po koncercie jeszcze jedno doświadczenie… bardzo osobiste… od najlepszego kumpla… ale to też nie do opisania… Stachu wie o co chodzi…

Dzięki Ci Robert za taki koncert…

Autorem relacji z koncertu The Cure w Katowicach 15 listopada 1996r. jest Maciek Herman