Wstęp
W tym artykule chcę zrecenzować płytę dość starą, ale myślę że nadal na czasie. Nawet dziś nie brzmi ona jak jakieś nagranie wydarte z archiwum fonografii. Album, na którym jest wiele bardzo dobrych, ponadczasowych piosenek. Według mnie to ostatnia naprawdę wybitna płyta The Cure.
Jej wydanie zwieńczyła równie genialna trasa koncertowa. Niestety ostatnia w najlepszym możliwym składzie kapeli Smitha, czyli z Porlem Thompsonem, Perrym Bamonte na klawiszach i przede wszystkim z niezrównanym Borisem Williamsem na perkusji.
Moja recenzja będzie utwór po utworze i będę oceniać ten album według: kryteriów artystycznych, wykonawczych, ale również pod względem produkcji muzycznej. Mam kwalifikacje ‘producenta muzycznego’, poparte dyplomem wyższej uczelni, więc chyba mi wolno?
‘Open’ czyli opener.
Werbel brzmi za zwyczajnie. Gitary poprawnie nałożone, ale brzmienie nie przekonuje. Takich nagrań jest wiele. Jak dla mnie demo a nie album.
Piosenka o tym jak to człowiek po pijaku z mruka przemienia się w zbyt wylewnego. Koledzy z branży komplementują twój komercyjny potencjał chuchając na ciebie zakąską. Ale nie możesz odejść, musisz się socjalizować. Możesz w ten sposób uzyskać lepsze kontrakty. Jak można być takim niewdzięcznym, za wszystko co ludzie dla ciebie robią.
‘High’ już lepiej. Szlo na singla, wiec lekkie doprodukowanie tu słychać. Optymistyczny utwór chwalący raczej spokojne, szczęśliwe życie. Tak to widzę. Brzmieniowo to takie jasne ‘Pictures Of You’. Wiele lat później auto-splagiatowane kawałkiem ‘The Only One’.
‘Apart’ to monumentalna kompozycja, która mogłaby pasować na ‘Disintegration’. Jednak nie traktuje o starzeniu, a o śmierci to już nawet nie miejcie czelności tu myśleć. Po prostu zwykły wyciskacz łez dla nastolatek i innych zbyt młodych duchem. Chłopak / dziewczyna zostawił(a) a mogło być tak pięknie – rodzina, dzieci, utrzymywanie tego grajdołu przez resztę życia i odgrywanie ról społecznych. No ale urwało się.
‘From The Edge Of The Deep Green Sea’
Znając rozszalałą (jak morze w nocy) wersje z ‘Show’, ta tu brzmi raczej ‘pokojowo’. Robert wspominał w wywiadach, że morze jest dla niego ważną inspiracja. Tu mamy swoisty hołd twórcy dla jego inspiracji.
Następny utwór to rzecz, którą zawsze przeskakuje na tej płycie.
‘Wendy Time’ jest po prostu ohydna. Tytuł, melodia kojarzy mi się z jakąś kuchenną piosenka śpiewaną przy stole nad szarlotka zaraz koło lodówki i zmywarki. Nie interesuje mnie przesłanie tekstu, gdy muzyka jest nie do zniesienia. Zresztą sprawdzając tekst widzę, ze niewiele tracę nie zasłuchując się tym koszmarkiem.
‘Doing The Unstuck’
Znowu gorsze brzmienie niż na koncercie w Detroit. No ale tekst może być. Bądź szczęśliwy tego dnia, tak po prostu bez powodu. Szalej, tańcz, nawet wariuj.
‘Friday I’m In Love’
Oczywiście hit z pomieszanymi akordami. Wcale nie taki łatwy do skowerowania. Widać, że to artysta tworzył, a nie zorganizowany profesjonalista po szkole muzycznej. Całkiem dobrze brzmiąca rzecz.
‘Trust’
‘Apart’ w wersji optymistycznej. Rozeszli się, ale jednak potem do siebie wrócili.
‘A Letter To Elise’
Ładne, poruszające nawet. Dobre brzmienie.
Angielski jest moim drugim językiem, więc odbieram piosenki jak jakiś Latynos. Najpierw musi mnie poruszyć, a dopiero potem zapoznaje się z tekstem. Aa, to o listach Franza Kafki do kochanki. No niech będzie.
‘Cut’
Kolejny utwór, który brzmi dopiero na ‘Show’. Werbel znów tekturowy, gitary nijakie.
‘To Wish Impossible Things’
Takie urokliwe wpatrywanie się w rozgwieżdżone niebo. Fajnie brzmi instrument skrzypcowy, którego nie ma w wersji koncertowej. Wszystko się spełniło w moim życiu i teraz już nie mam czego pragnąć. Jestem jednak na to za stary i zbyt zdegenerowany (po ‘Disingtegration’).
‘End’
I ostatni utwór na ‘kartonowo’ brzmiącym albumie. Zapraszam na koncertówkę. Rzecz o fanach The Cure, którzy mnie osobiście przez wiele lat odpychali od tego wybitnego zespołu. Irytowało mnie ich pozerstwo, bezmyślne, bezkrytyczne uwielbienie, kiepskie poczucie humoru, brak dystansu, również do swoich idoli. No ale taka natura ludzka, że zawsze ciągnie do stada. A w stadzie trzeba naśladować jeden drugiego.
Smith tu śpiewa, że jest profesjonalista, który po prostu musi się wywiązać z zobowiązań wydawniczych a degeneracja z wiekiem coraz bardziej doskwiera. Rano już raczej nie musi wstawać (no chyba, żeby sobie popatrzeć na niewolników jak to opisywał Jerzy Rzewuski w ‘Poletko Pana Boba’), ale muzyka też może być pracą i rutyną. Tak więc trzeba napisać kolejny album pitolący o morzu, nocy, snach, płonących oczach, ognistym sercu, no i o przemijaniu. Ale drodzy fani, ja niekoniecznie jestem / chcę być łatką na wszystkie wasze problemy. Kupcie płytę, bilet na koncert i rozchodzimy się w swoje strony.
Podsumowanie
Co z tego, że dobre piosenki. Nagrane nie za dobrze, mimo, że w miejscu bardzo drogim nawet jak na standardy The Cure. Utwory nieciekawie nagrane, brzmienie garażowe, prawie tak jak na ‘In Utero’ Nirvany.
Utwory z ‘Wish’ w pełnej glorii prezentują się dopiero w wersjach na ‘Show’ i ‘Paris’. Mając te dwie koncertówki można ‘Wish’ wyrzucić albo sprzedać na jedzenie w antykwariacie. No chyba, że ktoś się zakochał w ‘Wendy Time’ albo chce posłuchać skrzypienia w ‘To Wish Impossible Things’.
Artystycznie album zalecany wszystkim emo-gotom co to nie lubią za bardzo grzebać się w trupach i psychozach. Lekkie wzruszenie, tylko momentami mrocznie, ale ogólnie przyjemnie i bezpiecznie. Spokojnych snów.
Mark Dmowski
Recenzja pochodzi z bloga autora marktheartist.wordpress.com