Wiele rzeczy w życiu usłyszałam. Wywierały one na mnie większy lub mniejszy wpływ, ale żaden zespół, ani wykonawca muzyczny nie wywołał we mnie takiego zdołowania jak Robert Smith. „The Cure” zaczęłam słuchać, odkąd przestałam słuchać moich starych, czyli gdzieś od Kwietnia 2000.
Wprawdzie już wcześniej zetknęłam się z tym zespołem, ale po przesłuchaniu „The Lovecats” i „Lullaby” uznałam Roberta i spółkę za kompletnych świrów. No ale cóż, ludzie się zmieniają i tak jak wtedy byłam w stanie wykopać ich na księżyc, tak teraz nie mogę bez nich egzystować.
W tym całym zamieszaniu z fanami i fanatykami tego dziwnego zespołu jest jeden mały szczegół, którego nie umiem zdzierżyć. Dlaczego kjurzy mają tylu wrogów? Uważam za głupotę czepianie się innych za, to czego słuchają. Muszę dodać, że życie „wyglądającego” fana „The Cure” nie jest lekkie. Wiem to z własnego doświadczenia. Będąc na wakacjach w pewnej małej miejscowości trafiłam na antyfanów „The Cure”. Od tego momentu moje życie stało się piekłem. Miałam ochotę nakopać (zbyt łagodnie to ujęłam…) tym, którzy chcieli mi wje… za to że jestem fanem kjura i naprawdę nie wiem jakim cudem udało mi się powstrzymać samą siebie.
Od tamtej pory, jedyne po czym można poznać, że jestem fanem „The Cure” to czarna garsoniera. Dla własnego bezpieczeństwa nie robię już sobie makijażu i fryzury a’la Robert Smith. Muszę tylko przyznać, że od tamtych feralnych wakacji jestem jeszcze większym fanem.
I mała rada dla ludzi kochających muzykę: Jeśli po usłyszeniu „The Cure” uznacie ich za coś idiotycznego, przesłuchajcie ich jeszcze parę razy, to może zmienicie zdanie. A jeśli to nie poskutkuje, to poczekajcie parę latek, bo do tej muzyki trzeba jednak dorosnąć.