Do The Cure trafiłem poprzez „Catch” (nomen omen), który pilotował płytę na Liscie Przebojów Programu Trzeciego. Dlatego do „Kiss me, kiss me, kiss me” mam stosunek ambiwalentny. Z jednej strony sympatia poprzez nostalgię, z drugiej strony na tej płycie poza „Fight” nie ma nic interesującego muzycznie. Oczywiście strony tekstowej nie biorę pod uwagę, bo w tym wymiarze Robert Smith zawsze trzyma wysoki poziom.
Latem 1988 wyjechałem do Hiszpanii. Każde zarobione peso odkładałem na zakup płyt analogowych. Kolejność zakupów była dość pokręcona, otóż szukałem LP z utworem „A forest”. Znałem tę nazwę fonetycznie, po odsłuchaniu utworu jeszcze w Polsce (Harcerska Czwórka) i za chińskiego boga nie wiedziałem: Co znaczy? Spuszczam teraz na moją ówczesną znajomość języka obcego, zasłonę wstydu.
Na pierwszy ogień poszły „Japanese Whispers” i „The Top”. Biegłem z płytami pod pachą do kliniki, gdzie pracowałem i pomieszkiwałem. Zamknąłem się na cztery spusty w gabinecie okulistycznym, który to gabinet po godzinach służył mi za maciupeńką, klaustrofobiczną i nieklimatyzowaną noclegownię i wrzuciłem obie płyty po kolei (pamiętam po dzień dzisiejszy ową ekscytację) na dziecięcy adapter (jak wszedłem w jego posiadanie, długo by opowiadać). Efekt jak u Becketta. Nikogo i nic.
Zbierałem, zatem, dalej pieniądze. A obu płyt słuchałem w tzw. międzyczasie non-stop. Zaczęły podobać mi się „Bananafishbones”, „Give me it” i „Caterpillar”, nie mówiąc o dyskotekowym „The Walk”. Dalej 1050 Pesos za „Faith”. Niczego sobie, ale to nie to.
Nareszcie. „Seventeen seconds” i utwór o lesie i o dziewczynie, której nigdy w nim nie było. Odkrywałem, choć nie w kolejności chronologicznej, dość chory, jak sądzę, i fascynujący zarazem świat.
Jeśli przebiegam dziś w myślach dorobek chłopaków z wyobraźnią, to płyty z lat 80-84 uważam za ich najwybitniejsze osiągnięcie. I tak postrzegam całe lata 80-te. „Ogień w Kairze, „Inne głosy”, „W Twoim domu”, „Dziwny dzień”. Jestem pewny, że wtedy w muzyce wydarzyło się coś. I kwestią czasu jest tylko, kiedy powróci. Może nawet pod tym samym szyldem. „Muszę zwalczyć w sobie szaleństwo i znaleźć nań lekarstwo”… Lekarstwo nazywa się The Cure. Nomen omen.
Rork