Album, który przeszedł do historii

Obok muzyki The Cure nie można przejść obojętnie, szczególnie jeśli chodzi o album Disintegration. Po przesłuchaniu materiału na nim zawartego nie wiadomo czy zabić się z żalu, czy oprawić okładkę w ramkę, oddając hołd muzykom. Tytułowy rozpad zdaje się oddawać nie tylko przesłanie płyty, ale też stan emocjonalny odbiorcy.

Pierwszym, co rzuca się w oczy jest pompatyczność, jaką podszyty jest prawie każdy utwór. Imitacje skrzypiec, organów, szum deszczu i szelest przepływającej wody to tylko niektóre z efektów urozmaicających kompozycje. Zabieg nie do końca udany, można to interpretować jako niepotrzebną butę. Dołóżmy do tego wszechobecne klawisze i wiemy, że motywem dominującym na płycie jest smutek. Z pewnością nie nadaje się ona na ścieżkę dźwiękową słonecznego, wiosennego poranka, przepełnionego świergotem ptaków i śmiechem bawiących się dzieci. Wiele osób powie, że to wada i przekreśli album już po kilku utworach.

Niezaprzeczalnie, monotematyczność może być postrzegana jako skaza. Dla słuchacza, który nastawiony jest na łatwy odbiór pozbawiony kontemplacji album wyda się po prostu nudny. Kompozycje napisane są na jedno tempo, szalone gitarowe solówki nie istnieją, a wokalista zalatuje weltschmerzem. Do tego teksty, ociekające tęsknotą i żałością, pozostawiające po sobie jedynie promyk nadziei. Trzeba przyznać, że nie jest to płyta napisana z myślą o stacjach radiowych (z wyjątkiem umiarkowanie optymistycznej Lovesong).

Spójrzmy teraz na album okiem odbiorcy gotowego na skupienie i odczytanie intencji autorów. Efekty dźwiękowe wplecione pomiędzy regularne instrumenty przestają być niepotrzebnie pompatyczne, stając się nietuzinkowymi cegiełkami monumentalizmu. Melancholia, którą współtworzą, staje się przesłaniem, aurą unoszącą się nad całością materiału. Owa bezsilność osiąga apogeum w tytułowym utworze. Wydobywają się z niego tak silne emocje, że ponad osiem minut trwania piosenki pozostawia słuchacza z niedosytem i błaganiem o więcej.

Tak silne oddziaływanie na odbiorcę byłoby zapewne niemożliwe, gdyby nie słowa napisane i wyśpiewane przez Roberta Smitha. W Last Dance, czy The Same Deep Water as You zdaje się oddawać całego siebie, jakby jego życie zależało od wykonania tych utworów. Przy takim spojrzeniu na płytę jednostajność kompozycji staje się ogniwem spajającym album w czytelną całość. Wspólne elementy występujące w każdym utworze nakazują odbieranie dzieła jako skończonego, pełnego, celowo napisanego w ten sposób. Spokojna gitara prowadząca linię melodyczną, unikalna praca perkusji, dudniący w tle bas – tak wygląda każda piosenka na Disintegration. I właśnie ta spójność stanowi o kunszcie muzyków, o ich artystycznej wizji i pieczołowitości.

Dochodzimy do momentu wyboru: podciąć sobie żyły, czy wybudować dla The Cure ołtarzyk? Ci, do których album nie przemawia niech odstawią go na tylną półkę, bo kolejne przesłuchania nie zmienią ich zdania. Ci, którzy zobaczyli w nim coś więcej, dostrzegli zamysł twórców, niech wracają do niego ponurymi wieczorami, bo, pomimo ogólnego pesymizmu, pozostawia po sobie przyjemny uśmiech na twarzy wprawionego słuchacza. Disintegration jest dziełem, które trzeba interpretować w całości, więc fani przebojów nie mają czego szukać na albumie, który przeszedł do historii jako jeden z najbardziej udanych przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Agent
Recenzja znaleziona a na portalu literackim „Wspieramy Polską Młodą Twórczość”,