Podzieleni. The Cure, Hurricane Festival 26.06.2004

Robert Smith zawsze pokładał duże nadzieje w kolejnych nowych albumach The Cure. I to bez względu na to, czy były to płyty nieco słabsze (jak np. Wild Mood Swings), czy nad wyraz udane (jak np. Wish). W tym roku naprawdę nie ma się czego wstydzić — jego najmłodsze dziecko, nazwane po prostu The Cure, zapiera dech w piersiach. Jednak na festiwalu Hurricane występowali dwa dni przed europejską premierą The Cure, tak więc wśród publiczności wytworzyło się szczególne napięcie — prawdziwi fani angielskiego zespołu umierali z ciekawości, co ich ze strony tego nowego materiału czeka, reszta wprost przeciwnie — najchętniej bawiłaby się w rytm Boys Don’t Cry, The Walk albo Just Like Heaven. Wobec powyższego Smith i spółka stanęli przed arcytrudnym zadaniem: schlebić gustom szerszej, kilkudziesięciotysięcznej gawiedzi, czy zagrać dla wtajemniczonych, a tym samym dla siebie? Warto dodać, że po wielkim wydarzeniu, jakim niewątpliwie była berlińska trylogia (podczas jednego wieczoru wykonywali kolejno trzy pełne albumy: Pornography, Desintegration i Bloodflowers), The Cure zostali zagłaskani, i to zarówno przez słuchaczy, jak i krytykę. Jakie wyjście z tej sytuacji znalazł rozpieszczony zespół?

Najbardziej sensowne z możliwych, a więc totalnie niekomercyjne. Zaczęli bardzo mocno — od otwierającej nową płytę kompozycji Lost. Czyli od samiutkiego początku Robert przy mikrofonie! Tego jeszcze nie było, przecież zawsze długo przygotowywali jego wejście instrumentalnie. Dopiero na trzecim miejscu Fascination Street (drugi numer też z najnowszej, ale nie pamiętam, który, bo jeszcze wtedy jej nie znałem) — kompozycja, która z całą pewnością pogodziła zwaśnione strony. Z Disintegration zagrali jeszcze: Lovesong, Pictures Of You i Closedown. I kiedy na totalnym luzie, choć brawurowo, wykonali In Between Days oraz najnowszy singel The End Of The World, wydawało się, że za chwilę posypie się istny koncert życzeń. A oni? Przyłożyli trzema klejnotami z deka-denckiej Pornography. Cold, A Strange Day i One Hundred Years.

Po czym znów nowy materiał, doskonale pasujący do powyższych, kultowych arcydziełek nowej fali, wreszcie From The Edge Of The Deep Green Sea z albumu Wish, Maybe Someday z Bloodflowers (ze swojej poprzedniej płyty zagrali tylko ten numer!) i — pozostawiony specjalnie na finał — premierowy The Promise, będący potężną kodą, odpowiednikiem End z Wish czy tytulowca z Bloodflowers.

Bisy? Kolejny prztyczek w nos dla drewnianej niemieckiej publiczności — tylko jedna niewinna miniaturka Going Nowhere (wieńcząca również najnowszy album) I na tym koniec! Cure’owcy nie mogli w to uwierzyć, ale to właśnie do nich, dziękując za koncert, Robert zwrócił się w słowach: See you in the course of the year… with some of you.

The Cure są w wyśmienitej formie, której nie chcą rozmieniać na drobne. Są niezwykle skupieni na tym, co obecnie robią i widać od razu, że sprawia im to olbrzymią frajdę. Po raz kolejny trafili na swój czas i nikt nie ma prawa im tego zakłócać. Na żywo brzmią dziś o wiele ciężej i masywniej niż kiedyś. Bamonte i Smith na gitarach grają coraz ostrzej, sekcja rytmiczna (czyli Gallup i Cooper) zawadiacko jedzie do przodu i tylko — zachowujący się niczym android — O’Donnell pamięta jeszcze o plumkających, „podwodnych” partiach instrumentów klawiszowych, nierozłącznie kojarzących się z brzmieniem zespołu.

Po koncercie, gdy wymienialiśmy opinie, miłośnicy The Cure byli podzieleni. „Za ciężko”, „zbyt ponuro”, „za krótko”, „bez takiego ognia, jak na Trilogy’, „mogliby lepiej ułożyć ten występ” — mówili co poniektórzy. A mi chciało się śmiać, bo dotarło do mnie, że to nawet im, zagorzałym fanom grupy, Smith zagrał na nosie. Ich również udało mu się zaskoczyć. Oni już teraz nie mają wyjścia — pełni obaw muszą jechać na kolejny koncert The Cure i oczekiwać następnych niespodzianek. Ale przecież właśnie tak jest najfajniej, gdy nasz idol atakuje z najmniej spodziewanej strony. A ja już zachodzę w głowę, co usłyszymy podczas dwóch grudniowych koncertów The Cure w Polsce…

Przemek Psikuta
Teraz Rock, Sierpień 2004