(Artykuł z 30 sierpnia 2005 roku) Po 26 latach The Cure są nadal w całkiem dobrej formie – można się było przekonać o tym w Wuhlheide.
Jeśli ktoś szedł do Wuhlheide w dobrym humorze, wpadał szybko, dzięki niezwykle bogatemu programowi występów przed główną gwiazda, w ten osobliwy nastrój, który wydaje się tak dobrze pasować do koncertów The Cure. Najpierw mroczni Berlińczycy Zeraphine ogłuszyli zmysły około 12 000 widzów swoim zdecydowanie wczorajszym patetycznym rockiem, następnie brytyjscy Cranes, ze swoimi denerwującym rechotem i dezorientującymi krzykami pozbawili publiczność ostatniej nadziei na poprawę. Dlatego też występ The Cure, który rozpoczął się zresztą nie bez racji od utworu „Open”, już po kilku minutach uznać należało za właściwe muzyczne otwarcie wieczoru, gdyż zespół już dawno nie występował w tak dobrej formie.
Gdy gościli trzy lata temu w Berlinie, grając przez dwa wieczory swoją Mroczną Trylogię, prezentowali się jako słabnący, leniwie nurzający się w bólu egzystencji zespół. W ponad trzygodzinnym show przedstawili wtedy rewię-dorobek życia, grając w kolejności utwory z ich najmroczniejszego („Pornography”, 1982), najbardziej depresyjnego („Disintegration” 1989) i wreszcie najbardziej dającemu wyraz zmęczeniu życiem albumu („Bloodflowers” 2000), wywołując przy tym wrażenie, że koniec jest bliski.
Ale wkrótce potem coś się z The Cure stało. Spotkali producenta Rossa Robertsona, który potrafił za pomocą swojego nawiązującego do terapii grupowej sposobu pracy, tchnąć w grupę nowe życie. Przy świetle świec i filiżance dobrej herbaty nagrał z nimi bezimienny, wspaniały album, który niespodziewanie nie został ogłoszony ostatnim. Wprawdzie lider zespołu Robert Smith poczuł ostatnio potrzebę wywalenia ze składu dwóch długoletnich członków zespołu, najwidoczniej nie zaszkodziło to jednak jego radości z grania.
W trakcie ponad dwuipółgodzinnego show w Wuhlheide The Cure przebyło wzdłuż i wszerz drogę przez cały swój dorobek, kierując się przy tym jednak nie największymi hitami a starannie dobranymi zmianami nastroju. Rozpoczęli dość mrocznie (grając m.in. „Fascination Street”, „From The Edge Of The Deep Green Sea” ), czyniąc następnie krótki skok w bok w stronę słonecznego nastroju (m.in. „The End Of The World”, „In Between Days”), by wreszcie pokazać się od agresywnej („Shake dog shake”), wściekłej („Us or them”) i neurotycznej („The Figurehead”) strony. W krótkiej, odprężającej części znaleźli nawet czas na przyjazne uchu hity „Just Like Heaven”, „A Letter To Elise” i „Lullaby”, by w końcu na ostatniej prostej zanurzyć się na powrót w otchłań porywającej depresji.
Zespół grał wprost przerażająco perfekcyjnie. Mając w składzie jedynie czterech muzyków (dwie gitary, bas i perkusja) oraz asystenta przy laptopie, który siedział przed komputerem schowany za wzmacniaczem basu, udało się The Cure wydobyć świetnie utkane brzmienie, w którym każdy ton był słyszalny.
Zagorzali fani Cure i Blank & Jones postawili kiedyś o tym okropnym niemieckim duecie trance-techno interesującą tezę: dla nich piosenka „A Forest” była kamieniem milowym w rozwoju trance’u. Faktycznie, mieli w tym trochę racji – gdyby piosenki The Cure pozbawione były głosu Roberta Smitha, miałoby się do czynienia przede wszystkim z nadmiernymi warstwami brzmieniowymi, które przez monotonny, powtarzający się rytm zmierzałyby do nikąd. „A Forest” trwa w oryginalnej wersji tylko sześć minut, jednak nie zaszkodziłoby tej piosence, gdyby trwała nawet dwadzieścia.
Po ponad dwudziestosześcioletniej karierze zespołu trzeba przyznać, że stworzyli wiele ponadczasowych utworów. Jeśli porównać ich muzykę z twórczością Bauhaus, Simple Minds, The Smith, Duran Duran i wielu innych zespołów, które zdobywając w latach osiemdziesiątych sławę przebyły drogę od undergroundu do mainstreamu, rzuca się w oczy, że utwory The Cure nie ograniczały się tylko do tej jednej epoki.
Dlatego też dobrze się stało, że The Cure zagrali na pierwszy bis, pośród okrzyków radości, połowę ich drugiego albumu „Seventeen Seconds”, na drugi również połowę ich pierwszej płyty „Three Imaginary Boys”. Gdyby starczyło czasu, z pewnością usłyszelibyśmy w trzecim bisie jeszcze połowę trzeciego albumu, jednak grupa musiała się ograniczyć tylko do pięknej tytułowej piosenki „Faith”.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W GAZECIE BERLINER MORGENPOST, 30 SIERPNIA 2005