The Cure trans, Berlin 7.10.1992

The Cure na żywo? Wiadomo: mroczny nastrój, uboga oprawa koncertu, ruch sceniczny muzyków ograniczony do minimum, utwory niczym nie różniące się od swych studyjnych pierwowzorów. Czy rzeczywiście?

Jechałem do Berlina, by sprawdzić prawdziwość tych stereotypów i żeby na własne oczy i uszy przekonał się, co wart jest The Cure Anno Domini 1992. Od dawna mam bowiem wrażenie, ze Smith i jego zespól powiedzieli już, co mieli do powiedzenia, a od kilku płyt zajmują się odcinaniem kuponów od dawnej slawy i nadążaniem za trendami muzyki pop, by zjednać sobie nową nastoletnią publianosc. Takie albumy jak Wish, a szczególnie promujące go single – moim zdaniem – zdawały się potwierdzać wcześniejsze obawy, że zespól należy już spisać na straty, gdy szuka się świeżych pomysłów muzycznych i szczerości przekazu, choć kilka utworów zwracało uwagę ładnym brzmieniem, do calosci nijak nie moglem się przekonać. Całą nadzieję pokładałem w The Cure na żywo.

Spektakl odbyć miał się w Deutschlandhalle, wielkiej hali sportowej mieszczącej kilkanaście tysięcy osób, a położonej ww wschodniej częsci Berlina. Hala może wielka, ale wejście do niej wąskie – bo przedeż każdego trzeba skontrolować, przeszukać, czy nie pragnie pstryknął ukradkiem zdjęcia wielkiemu Robertowi albo -nie daj Boże – wnieść puszki piwa na teren imprezy. Inaczej któżby choć spojrzał na oferowane przez organizatorów kubeczki tego napoju za „jedyne” 4 DM. W efekcie przy bramie powstał taki ścisk, a co za tym idzie – zgiełk, jakiego już dawno nie widzialem. Przedarłszy się przez to „wąskie gardło” organizacji koncertu, moglem rozejrzeć się po niezbyt przytulnym wnętrzu hali.

Estrada wyglądała nad wyraz dziwnie. Widać było jakieś kolumny, dwie wysokie, 2.metrowej średnicy spirale z niby-brązu, przywodzące na myśl architekturę secesji – Osobny temat to fani zespoli. Pod sceną zgromadzili się najzagorzalsi: obowiązkowa czerń stroju, makijaż podkreślający bladość twarzy, uszminkowane wargi,imponujace fryzury a’la Robert Smith, woele sobowtórów mistrza. W dalszej czesci sali natomiast mozna bylo spotkac najrózniejsze towarzystwo, od hardcore’orowców w skórach po sportowo ubranych nastolatków, zwabionych pewnie bardzo tu popularnym singlem Friday I’m In Love.

Wreszcie zgasly swiatla i rozbrzmialy pierwsze takty Open, otwierajacego najnowszy longplay grupy. Lecz na razie nikt nie sluchal, wszyscy krzyczeli, prac do przodu i stojac na czubkach palców, by móc choc z bliska spojrzec na wielkiego Roberta. Choc na scenie bylo pieciu muzyków, nie ulegalo watpliwosci , ze dla fanów liczy sie tak na prawde tylko Robert Smith. On jak zwykle: charakterystycznie ufryzowane wlosy, makijaz, czarna kurtka i gitara przewieszona prze ramie. No i ten glos, przejmujacy, o natychmiast rozpoznawalnej niespokojnej wibracji. Obok niego starzy znajomi: Simon Gallup na basie, Porl Thompson na gitarze, Boris Williams na perkusji, a takze Perry Bamonte (dawny czlonek ekipy technicznej odpowiedzialny za gitary) od niespelna 2 lat pelnoprawny czlonek grupy, grajacy na instrumentach klawiszowych.

Gdy estrada zapelnila sie muzykami, „ozyla” tez sama scena. To pierwsza niespodzianka tego koncertu. Reflektory i promienie laserów zaczely wyczarowywac niezwykle efekty swietlne. Widac, ze ktos popracowal nad oprawa koncertu. Sceneria zmieniala sie przy każdym kolejnym utworze, odpowiednio do jego charakteru i tematyki. High i Pictures Of You uspokoiły nieco rozbudzone pojawieniem się zespołu emocje, ale już po chwili znów zrobRo się gorąco przy Fascination Street z płyty Disintegration. Brzmienie grupy bylo – jak na halę sportową – niezle, dobrze słyszało się poszczególne instrumenty. Simon Gallup, wysoki, ze swymi długimi, choć lekko ufryzurowanymi włosami najbardziej ze wszystkich członków zespolu przypominający rasową gwiazdę rocka, hasal po estradzie jakby chciał fanom wynagrodzić stoicki spokój lidera. Lullaby, Jeden z najwięszych przebojów zespotu w ostatnich latach, nie wypadl może najlepiej w tak dużej sali, ale pu-bliczność przyjęła go wyjątkowo przychylnie. Po Kołysance- niespodzianka: Charlotte Sometimes, singlowy przebój ze starego repertuaru grupy. Odśpiewany zostal chórem, gdyż jak się okazało, wszyscy znali świetnie jego tekst.

Następnie Smith i ska zaserwowali nam przegląd lekkich, tanecznych piosenek The Cure. Just Like Heaven, In Between Days, Let’s Go To Bed, wreszcie – sympatycznie pulsujący The Walk. Na sali, jak i cenie – lekkość, rozluznienie, zabawa. Wreszcie Smith wziął do ręki gitarę akustyczną i intonujac From The Edge Of The Deep Green Sea z ostatniej płyty na tle świetlnej scene i falującego muru, wprowadził nas w kolejną fazę koncertu. Zespól brzmiał zaskakująco rockowo. I chyba dobrze mu z tym bowiem po nieodzownym Friday I’m In Love sięgnął po Cut, Jeden z najlepszych – moim zdaniem – fragmentów Wish. Wersja koncertowa była dłuższa; ciężkie, jak na standardy The Cure wrecz powalające brzmienie, pojawia się tu natarczywy rytm i niespokojne partie gitarowe…

Nie było chwili wytchnienia, bo jako następny uslyszelismy Never Enough, To już prawdziwy rock bez kompromisów. Ożywił sir Thompson, Bamonte porzucil swe instrumenty klawiszowe, chwycil za gitarę i „wymiatal” wraz z resztą zespolu. Trudno formulowac dalekosiezne wnioski na podstawie zachowania muzyków podczas koncertu, czegos drobiazgowo wyrezyserowanego, lecz mam nieodparte wrażenie wszystkim czlonkom grupy najwyrazniej pauje owo cięzsze brzmienie i nowy repertuar. Wiac, ze sie rozumieja rozumnie i odczuwajac radosc ze wspólnego grania. Ciezki, o wiele ciezszy niz na płycie riff gitary i basu zwiastowal End, utwór zwienczajacy ostatni album. „Please stop loving me, I am none of these things” spiewal ironicznie Smith o swoim gwiazdorstwie. Wprawiwszy fanów w  lekkie oslupienie moca swego brzmienia, zespól zakonczyl glówna czesc koncertu.

Pierwszy bis to znów melodyjne, lekkie przeboje Cure z konca lat osiemdziesiatych. Pierwszy z nich Close To Me; aranzacja opiera sie tu na instrumentach klawiszowych, wiec Smith odlozywszy gitare, mógl obu rekoma wykonywac swe charakterystyczne, znane z video-clipów „kocie ruchy”. Po tych piosenkach zespól znów zszedl ze sceny, wiadomo bylo jednak, ze nie na dlugo. Gdy wrócil pokazal calkowicie odmienne oblicze. The Cure z pierwszych lat kariery. The next track’s from the „Seventeen Seconds” album it’s called „M”- zapowiada, jak zwykle lakonicznie, Robert. Dla mnie to absolutna rewelacja, niegdyś jeden z ulubionych utworów. Zupelnie się nie spodziewalem, ze zespól wlaczy go do swego repertuaru. Ale to nie koniec niespodzianek: w chwilę poznaj znajomy riff gitary basowej rozpoczal Primary, zreszta brawurowo wykonany. Czekal nas jeszcze Boys Don’t Cry. Pierwsze takty wywolaly szal radosci na widowni, który nawet na chwile zagluszyl muzyke. Ten utwór to taki hymn cure’owców: refren spiewala z Robertem cala sala.

Muzycy zeszli z estrady, co niecierpliwsi sluchacze przesuwali sie do wyjscia. Jednak w pólmroku okrywajacym pusta scene dostrzeglem, jak jeden z techników, który uprzednio wyniósl gitare Thompsona, polozyl ja – zapewne nastrojona – znowu na miejsce. Czyli Prol mial jeszcze z niej skorzystac. I rzeczywiscie, Smith i cala reszta wrócili. Trzeci bis. Trzecim bisem moze byc w wypadku The Cure tylko jeden utwór. Promienie laserów rozswietlily scene odcieniami zieleni i brazu, przemieniajac ja jakby w gaszcz pni, galezi i lisci. Wszystko jasne? A Forest to od zawsze muzyczna wizytówka zespolu. Utwor o bardzo prostej melodii, lecz nie do podrobienia, jesli chodzi o nastrój i brzmienie.

Na berlinskiem koncercie byl to popis Roberta Smitha. Smith rozbudowal przede wszystkim swe solo gitarowe, o przedziwnej linii melodycznej. Wyczarowujac na swym instrumencie oryginalne barwy i brzmienia, na tle ciekawszej niz studyjna partii perkusji, potrafil wprawic fanów w trans, z którego zbudzily ich dopiero konczace utwór uderzenia gitary basowej Gallupa. Wybijany przez niego rytm podjela cala publicznosc – klaszczac miarowo. Wygladalo to troche, jak przy Radio Ga Ga, na koncertach grupy Queen. Zamiast lagodnego zakonczenia rozczochrany Gallup zafundowal nam jeszcze mala eksplozje dzwiekowa na swej gitarze, po czym pozostawil ja – wciaz wybrzmiewajaca – na deskach sceny. Tak zakonczyla sie ta imponujaca wersja A Forest, i ponad dwugodzinny koncert.

Nie sadzilem, ze bede po nim tak usatysfakcjonowany. A ten ostatni album? Trzeba chyba bedzie nan spojrzec bardziej przychylniejszym okiem.

Wojciech Tomkiewicz
Relacja ukazała się na łamach miesięcznika Tylko Rock.