Stanąć na szczycie góry. The Cure, Rock Am See 17.06.1995

Był czwartek, 15 dzień czerwca 95 r. Siedzę jak na szpilkach, tępym wzrokiem śledzę wskazówki zegara, w wyjątkowo nieokreślonym czasie się poruszały, ani szybko ani wolno… Trwałam w bezruchu – chociaż nie w dosłownym tego słowa znaczeniu… Nie wiem czy w ogóle wtedy wychodziłam za próg mojego pokoju, za próg mej duchowej celi… Chyba traciłam nadzieję,
że się znajdę na koncercie THE CURE… Konstancja, ponad 1000 km w jedną stronę, bez biletów, bez niczego… Kompletna beznadzieja…

Lecz oto ona – Brygida – jak grom z jasnego nieba stanęła przede mną i mówi, że nas tam nie będzie… Ze łzami w oczach śledziłyśmy wyimaginowane ruchy Roberta na plakatach… Coś we mnie umierało… To przeogromne pragnienie ujrzenia Cure’a na własne oczy… Całymi latami o tym marzyłam!

Ile minęło czasu nie wiem… Coś powaliło ten mur rezygnacji, bezradności, a co za tym idzie złości.
Po prostu musiałyśmy tam być i koniec!

Tak… dwa dni jazdy stopem… nie… my wcale nie byłyśmy padnięte, wiedziałyśmy tylko, że musimy zdążyć na The Cure!

7 rano – Freiburg… coraz bliżej koncertu… Snułyśmy się jak duchy po mieście… a widok plakatów już całkiem powalił nas na kolana. Niby takie nic, jednak… Drżałam ze szczęścia, strachu
i niedowierzania.

Początek festiwalu o 13, a przed nami jeszcze było chyba ze 100 km, jak nie więcej… Trochę trwało zanim ktoś raczył nas w końcu zabrać. Droga dłużyła się niemiłosiernie, a czas gonił… Jakieś przebłyski zmęczenia dały we znaki. Z głównej drogi już na Konstancję, zatrzymałyśmy (w końcu!!!) jakiś samochód, a okazało się że parę Cure’ów wybierających się tam gdzie my! Łzy szczęścia polały się jak z fontanny.

KONSTANCJA!!! Dotarłyśmy!!! Zakup biletów i jazda na stadion pod samą scenę! Dopiero południe, słońce w zenicie, a my jak prażynki twardo stałyśmy pod sceną i czekałyśmy na swoich idoli… Ludzi coraz więcej, my jednak nie opuszczałyśmy swoich miejsc za żadne skarby… Wydawało nam się,
że stoimy całe wieki…

No, już New Model Army… już Sinead O’Connor… Sinead sobie śpiewa, my oczywiście przylepione do barierki, oglądamy jej koncert a zarazem śledzimy życie za kulisami poprzez rusztowanie sceny…

Nie… tam idzie MARY!!! To ona!!! i krzyk! Weszła z dwoma innymi babkami na scenę z tyłu i wyglądała zza kotary. Zaczęłyśmy z Brygidą do niej machać, ale ona tylko na nas patrzyła (może myślała, że to do Sinead było!)… Poszła sobie… Tyle Mary…

Ależ to chyba sen! Idzie Robert we własnej osobie! To my zaczęłyśmy pierwsze się drzeć, i to my GO pierwsze zobaczyłyśmy, a jeżeli my się darłyśmy, to za nami inni. Robert usłyszawszy krzyki uciekł śmiesznym skokiem za jakiś samochód… no i tyle go widziałyśmy…

Nie do wiary, teraz ukazał się Perry, razem z Porlem szlipomiędzy rusztowaniem sceny! Znowu my jako pierwsze – krzyk! Machałyśmy im a oni nam!!! A do tego Perry z kamerą i na nas!
No cóż, zostałyśmy uwiecznione na taśmie video… (och, jakie my będziemy sławne…) Ciekawe czy Robert to później oglądał..? Ale żarty na bok… Perry palec na usta i do nas ciiii – pokazuje do góry i pewnie mówił – cicho, bo przeszkadzamy Sinead… Okay… i sobie poszedł…

Sinead skończyła, a wtedy to się zaczęło… Cała masa ludzi zaczęła przeć do przodu z siłą 6 osób na metr kwadratowy! Do schłodzenia rozgorączkowanych fanów security użyła węży strażackich. Publika aż wrzała z niecierpliwości… A czas oczekiwania był wiecznością… Może The Cure czekali aż nastaną całkowite ciemności..?

No i dym na scenę! Pewnie wychodzą!… Nie… To tylko próba odymiania… Atmosfera nie do wytrzymania… Barierki były już chyba częścią mnie.

I znowu dym… Teraz szli naprawdę! Kolorowe światła, brzmienie gitary, i On, nasz cudowny Robert Smith!!!

Serce już wtedy chyba nie biło… Tak blisko nas, i to słodkie hello… A więc stało się…

Want – pierwsza piosenka, nowy utwór… piękne… Fascination Street… Pictures Of You… Nie pamiętam czy jeszcze żyłam, czy już byłam w Raju. Później nowy song – Jupiter Crash, Close To Me – okazja do potańczenia dla Roberta… Robert tańczył, ja traciłam oddech…

I rzadko grane Dressing Up… śliczniutkie… From The Edge… łzy nie schły, śmierć kliniczna!
To było przecudowne… Jak ja to kocham!!! Grali cudownie kończąc Disintegration z pięknie tłukącym się szkłem trzykrotnie powtarzającym się. Oni wyszli, tłum oszalał… więc wrócili! Następny atak serca… I tak dwa bisy… Na koniec piękne A Forest… w dodatku takie długie jak na Play Out!!!

Długo jeszcze stałam ze wzrokiem utkwionym w dawno opustoszałą scenę… I koncert, który widziałam był już tylko pięknym wspomnieniem… Potem już wyłącznie ból, wrażenie barierek w żebrach i głośników w głowie…

Czułam, że stoję na szczycie góry i nie pozostało mi nic, jak tylko umrzeć…

Clare